„Podejmowanie decyzji u kresu życia” – tak bioetycy na całym świecie nazywają wszystkie te trudne, a czasami tragiczne sytuacje towarzyszące umierającemu i jego bliskim, jeśli szczęśliwie ich ma. Niby to człowiek momentu śmierci sobie nie wybiera, a jednak nie zawsze i nie do końca tak to jest. Śmiertelnie (terminalnie) chorzy mogą mieć więcej lub mniej determinacji, żeby się leczyć lub wykonywać zalecenia przedłużające ich życie, lecz mogą też wcale nie chcieć życia przedłużać, a za to myśleć jedynie o uśmierzeniu swych cierpień. Ich prawo, czyż nie? Z biegiem czasu i postępami choroby coraz więcej w tej sprawie ma do powiedzenia otoczenie: rodzina, lekarze, opiekunowie. Pacjent słabnie, podstępnie zakrada się do jego życia demencja, a jego głos jest coraz mniej słyszalny i słuchany. Żeby wesprzeć autonomię pacjenta i jego zdolność stanowienia o sobie także wtedy, gdy zabraknie mu przytomności umysłu, w większości krajów rozwiniętych prawo przewiduje możliwość wyrażenia woli na przyszłość w dokumencie zwanym czasami testamentem życia.
Można tam np. zapisać, że w razie utraty zdolności oddychania w przebiegu choroby nieuchronnie prowadzącej do śmierci lekarze powinni powstrzymać się od intubacji i sztucznej wentylacji. Ciężką decyzję pacjent bierze na siebie, a jednocześnie unika długiej agonii pod respiratorem. W Polsce też można wypełnić taki dokument, ale nie będzie miał mocy prawnej. Może nie uchronić lekarza przed oskarżeniem o bezczynność, bo sędzia może go zignorować. W naszym kraju prawo medyczne jest takie, jakiego życzy sobie Kościół, a ten nie chce, żeby ludzie domagali się czegoś, co „pachnie eutanazją”, a ich sprzeczna z „prawem naturalnym” (tak dla niepoznaki Kościół nazywa swój system norm religijnych) wola była respektowana przez lekarzy.