Istotne wydarzenia w kampanii przed drugą turą zaczęły się w czwartek; wcześniej byliśmy świadkami jedynie rozgrzewki. Czwartek to wizyta Karola Nawrockiego u Sławomira Mentzena, w piątek oglądaliśmy debatę kandydatów, w sobotę do Mentzena przyjechał Rafał Trzaskowski, a w niedzielę przez Warszawę przemaszerowali zwolennicy dwóch pretendentów. Sytuacja przed tym wydłużonym superweekendem była jasna – gdyby Trzaskowski padł na którejś przeszkodzie, mógłby się pożegnać z wygraną. Ale prezydent Warszawy nie padł; to były najlepsze momenty jego kampanii od dawna, a reprezentant PiS radził sobie ze zmiennym szczęściem.
W konfrontacji z Mentzenem Nawrocki przyjął postawę pokorną i wyglądał, jakby marzył o tym, żeby ten koszmar się wreszcie skończył. Krytykował rządy PiS – za Zielony Ład, za aferę wizową, za politykę w pandemii, za podatki – i zgadzał się z gospodarzem praktycznie w każdej sprawie. Komplementował rozmówcę, podziwiał jego fachowość, zachowywał się jak petent u ważnego urzędnika. Podpisał się pod listą ośmiu postulatów lidera Konfederacji – m.in. w sprawie dostępu do broni, podatków, członkostwa Ukrainy w NATO czy kompetencji unijnych. Mentzen obnażył niedostatki wiedzy Nawrockiego; kandydat PiS znów wyszedł na kogoś, kto nie ma pojęcia o stopach procentowych. Gospodarz się przy tym świetnie bawił, dokładnie odwrotne wrażenie sprawiał zaś prezes IPN. Wisienką na torcie był fragment o kawalerce pana Jerzego – kilka pytań Mentzena, kluczenie Nawrockiego, Mentzen ogłasza, że nie czuje się przekonany. Ewidentnie nie był to triumf nominata PiS.
Dwa dni później w Toruniu był Trzaskowski. Ta rozmowa wyglądała inaczej; w kilku punktach dyskutanci się zgodzili – np. podatków czy prawa do płacenia gotówką – a w innych prowadzili spór.