To zamieszanie ma długą historię i trzeba ją przypomnieć. Dawno temu, na początku poprzedniej dekady, Polska chciała mieć wielki narodowy program śmigłowcowy. Chodziło z grubsza o to, by wybrać tak uniwersalną maszynę, by na bazie jednego typu zbudować wiele wersji do różnych zadań – od prostych latających ciężarówek po wysoce wyspecjalizowanych łowców okrętów podwodnych i latających, uzbrojonych medyków pola walki. Plan najpierw trzeba było zmniejszyć z 70 do 50 maszyn – z powodu braku pieniędzy.
Ale gwoździem do jego trumny była zmiana władzy na PiS, który miał inną koncepcję i bez wahania zaczął ją wdrażać z energią i bezkompromisowością Antoniego Macierewicza. Wybrane w przetargu śmigłowce H225M Caracal najpierw obrzucono błotem w rodzących się wówczas mediach społecznościowych, a później odesłano do Francji. Macierewicz brzydził się „francuskim złomem”, chciał śmigłowców z „polskich fabryk”, nawet jeśli w toku prywatyzacji przeszły w ręce zagranicznych koncernów. W szczycie propagandowych uniesień obiecywał rodzime śmigłowce, a po cichu negocjował z Ukrainą.
Jego dymisja prawie wszystko anulowała – poza koncepcją dywersyfikacji floty, która – jak się okazuje – kwitnie.
Czytaj też: Wojna o wojsko z Nawrockim? Czy polityczny wstrząs odbije się na bezpieczeństwie Polski
Stać nas było na cztery
Aby zrealizować obietnicę „śmigłowców z polskich fabryk”, MON za czasów PiS podjął rozmowy z dwoma dostawcami – uprzednio odbywszy wysokiej politycznej rangi wizyty. Pierwszy był podlubelski PZL-Świdnik, największa poza ZSRR fabryka śmigłowców w demoludach i ważne gniazdo bliskiej prawicy „Solidarności”.