Jak wielokrotnie pisałem, traktuję serio groźbę nadchodzącego faszyzmu. Trump i Vance zachowują się tak, jakby w Ameryce nie miały się już nigdy odbyć wolne wybory. Polscy wyznawcy ruchu MAGA też nie próbują pozyskiwać mitycznego „niezdecydowanego centrowego wyborcy”, robią kolejny ostry zakręt w prawo. Politycy liberalno-demokratyczni, którzy jeszcze niedawno traktowali poparcie centrowych wyborców jako coś, co mają zagwarantowane na wieki, powtarzają tymczasem błąd swoich poprzedników sprzed stu lat. Widząc, że prawicowe szczucie przysparza głosów dla PiS i Konfederacji, zaczynają się do niego przyłączać.
Jeszcze może nie na tyle, żeby Platforma też zakładała partyjne bojówki do bicia imigrantów, ale na tyle, żeby utrudniać życie Polakom pracującym po drugiej stronie granicy wyrywkowymi kontrolami. Jeszcze nie powiedzą, jak niektórzy prawicowi publicyści, że „Putin ma rację”, ale deklarują zamiar wstrzymania pomocy Ukraińcom i Ukrainie. I może nie będą aż za wyrzucaniem z pracy osób LGBT, ale będą sarkać, że „ideologia woke” (czymkolwiek jest) zaszła za daleko. „Przecież kiedyś nie używano żadnych zaimków i było dobrze!”.
Sto lat temu to się skończyło fatalnie. Demokracja nie wszędzie była obalana przez zamach stanu. Czasami po prostu gniła, a politycy obozu demokratycznego byli tak zajęci zwalczaniem siebie nawzajem, że wchodzili z faszystami w taktyczne sojusze albo zaczynali ich imitować. W Polsce czeka nas teraz chyba takie właśnie gnicie. Formalnie prawica przejmie pełnię władzy dopiero po następnych wyborach parlamentarnych, najpóźniej w 2027 r. (ale nie zdziwiłbym się, gdyby jednak wcześniej). Jednak już teraz trudno się oprzeć wrażeniu, że rządzą nami Braun z Bąkiewiczem, a politycy koalicji rządzącej tańczą jakiś nieprzytomny chocholi taniec.