Nawrocki u Trumpa. Już widać, że przestrzelił. Czy polityczny strongman okaże się cherlakiem?
Wszyscy jeszcze pewnie całkiem nieźle pamiętamy, że duża część kampanii wyborczej Karola Nawrockiego opierała się na kreowaniu wizerunku twardego faceta na trudne czasy. Ot, takiego, co to sto pompek zrobi, migrantów pogoni precz, rząd Tuska pogoni do roboty, a przy tym jest jednym z nas – zwykłym, cwanym chłopakiem z robotniczej dzielnicy, z tym że doskonalszym, bo o żelaznej kondycji, charakterze i poglądach. Po zwycięskich wyborach ta kreacja ma swoją kontynuację: nie minął jeszcze miesiąc od zaprzysiężenia, a nowy prezydent już prężył się w podkoszulku w oknie Belwederu, łajał rząd podczas Rady Gabinetowej i zawetował hurtem ustawy sejmowej większości.
Teraz Nawrocki poleciał do Stanów Zjednoczonych po błogosławieństwo od Donalda Trumpa, swojego idola i wzoru, który stara się każdego dnia naśladować, co w najnowszym numerze „Polityki” doskonale opisuje Rafał Kalukin. Co symptomatyczne, uwertura do tej wizyty pisana przez PiS, podwładnych prezydenta i prawicowe media przypominała zapowiedzi obowiązkowych wizyt polityków w Watykanie podczas pontyfikatu Jana Pawła II – więcej było tu metafizyki niż konkretu. Słyszeliśmy, że Nawrocki leci do Trumpa i że ma to być niebywały wręcz sukces, nikt natomiast nie wyjaśnił, na czym właściwie ma on polegać.