Ostatniego dnia sierpnia żona pojechała na spływ kajakowy Pilicą. Zostałam sama i pewnie dlatego przypomniało mi się takie zdarzenie. Nawet nie tyle zdarzenie, ile rekwizyt, który odegrał w nim ważną rolę. A ściślej rzecz biorąc – dwa rekwizyty, choć tego samego rodzaju. Żeby już dłużej nie komplikować: otóż niedawno nasza przyjaciółka obchodziła okrągłe urodziny i z tej okazji wybrała się ze swoją żoną na parę dni nad jezioro. Połączyłyśmy się z nimi za pośrednictwem czatu. Podzieliły się z nami zdjęciami z pobytu; na jednym widać było dwa drewniane koniki w hotelowym lobby, bez wyjaśnień. A kiedy już złożyłyśmy jubilatce życzenia, odbył się taki dialog. „Dostałaś koniki?” – zapytałam, mając na myśli urodzinowy prezent. „Nie, koniki są hotelowe. Dostałam smoka” – odpowiedziała jubilatka, a w oknie czatu pojawiło się zdjęcie fioletowej smoczycy z pluszu. „Piękna! – zawołałam, jeśli można zawołać na piśmie. – Ja mam hipcia, też prezent od żony”. Naszą wymianę spuentowała żona jubilatki: „Jako dialog dwóch pań w średnim wieku – absolutnie boskie!”. Po czym wkleiła roześmianą buźkę.
Ja też się z nas śmiałam. Ewidentnie popadłyśmy w zdziecinnienie, a to przecież strasznie śmieszne. Ilekroć słyszę sentymentalne kocopoły o powrocie do dzieciństwa, otwieram aplikację zdjęcia i odświeżam sobie taki mem: gabinet psychoterapeuty, terapeuta siedzi na krześle, przed nim na kozetce leży klient, a z jego rozerwanych powłok brzusznych wydostaje się mały potwór podobny do ksenomorfa z horroru Ridleya Scotta „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”. Do tego komentarz terapeuty jako wisienka na torcie: „Widzę, że uwolnił pan swoje wewnętrzne dziecko”. Zawsze mnie to bawi.
Tymczasem okazuje się, że pluszaki w życiu dorosłych są zjawiskiem powszechnym i coraz mniej wstydliwym.