Gdy Jarosław Kaczyński pod koniec lipca zapowiadał antyimigrancką demonstrację 11 października w Warszawie, wezwał na nią „wszystkie siły patriotyczne”. Później kilka razy apelował o jak najliczniejszy udział, a posłowie PiS dostali zalecenie, by zorganizować transport dla uczestników. Miało to być mocne wejście w polityczną jesień. Jednak temat imigracji, który latem rozgrzewał prawicową publiczność, stracił na atrakcyjności, także z powodu deficytu imigrantów. PiS dołożył zatem do agendy demonstracji protest przeciwko umowie z Mercosur, co również okazało się umiarkowanie magnetyczne. I tak wiec stał się protestem uogólnionym, „przeciw polityce Tuska”, a Kaczyński na placu Zamkowym zawołał po prostu: „Precz z Tuskiem, musimy odwołać jego rząd!”, budząc entuzjazm niezbyt licznej publiczności.
Prezes PiS mówił o zapaści w oświacie, finansach publicznych, ochronie zdrowia, inwestycjach, rolnictwie oraz przestrzegł, by nie wierzyć Donaldowi Tuskowi, że relokacji imigrantów do Polski nie będzie, bo kiedyś na pewno będzie. To nie było udane wystąpienie, o wszystkim i o niczym, uszyte z dobrze znanych i zgranych kawałków. Po Kaczyńskim przemówili – by pokazać jedność partii – Beata Szydło, Mariusz Błaszczak, Mateusz Morawiecki i Przemysław Czarnek, a także lider quasi-bojówki Ruchu Obrony Granic Robert Bąkiewicz. Ten ostatni – w otoczeniu swych ludzi trzymających papierowe kosy – mówił bez sensu, ale za to groźnie: „Nie bójcie się tego, że oni próbują nas zastraszyć. Nie bójcie się prokuratur, sądów. Ci ludzie zapłacą za to cenę i ta droga na Grunwald musi być taka, że sprawiedliwość musi zapaść, że te chwasty trzeba z polskiej ziemi powyrywać i napalm na tą ziemię rzucać, żeby nigdy nie odrosły”.