Rok wcześniej, na gdańskiej Zaspie, Jan Paweł II zdecydowanie wzmocnił ton wyciszony podczas poprzedniej pielgrzymki w 1983 r. Bez ogródek przywołał słowo: solidarność. Po mszy doszło do manifestacji, milicyjnej interwencji, pałowania. W dwudziestolecie wydarzeń marcowych poruszyła się ciżba młodzieży, która w 1968 r. ssała smoczki lub nawet nie była przez rodziców poczęta. Władza znów puściła w ruch pałki. W kwietniu wielki pochód, pod licznymi transparentami, przemierzył warszawską trasę powstania w getcie. Manifestowali również członkowie KPN, by zdementować posądzanie ich o antysemityzm. Zaraz w Bydgoszczy nastąpiła „przerwa w pracy” komunikacji miejskiej.
Zapłon zadziałał. Zaczął się strajk w Stalowej Woli, nie wiadomo: spontaniczny czy przygotowany przez podziemne struktury „S” – ale z pewnością nacechowany młodzieżowym radykalizmem. Potem stanęła Nowa Huta; żywiołowy protest w kilka godzin ogarnął wszystkie wydziały kombinatu, ale unikano jeszcze słowa-hasła: Solidarność, bo czekano, kiedy stanie jej symbol – Stocznia Gdańska.
Więc musiała stanąć. Nawet jeśli Lech Wałęsa snuł inne plany i nie był rad, że się jego stocznia o parę miesięcy pospieszyła. Stanęła 2 maja, czyli jakby w dniu zespalającym dwie idee: święto ludzi pracy i święto konstytucji.
Mazowiecki spięty, Wielowieyski na luzie
Stawiłem się na strajku w jego trzecim dniu o świcie. Na tle wspomnień z Sierpnia ’80 ten strajk nie imponował. Jego bazą nie była sławna sala BHP, lecz ciasnawe pomieszczenie zakładowej stołówki. Przede wszystkim jednak nie było wielotysięcznego tłumu. Teraz strajkowało kilkuset ludzi, jeszcze kilkudziesięciu kręciło się przy bramach. Ale był już na Drugiej Bramie portret Jana Pawła II, jak w 1980 r. opleciony kwiatami, i kulfoniaste napisy: STRAJK OKUPACYJNY – TRZECI DZIEŃ STRAJKU, no i wypisane „gdańskim gotykiem” to kluczowe słowo: SOLIDARNOŚĆ...
Jako podziemniak miałem ze sobą egzemplarz swej książki „Gdańsk, Sierpień’80” i parę numerów „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych”, popularnego Pawia – mojej gazetki drugoobiegowej. Alojzy Szablewski, przewodzący strajkowi, wypisał mi na świstku przepustkę – i byłem zaklepany jako pierwszy dziennikarz z Warszawy. Co tu się dzieje, jak ten strajk wygląda?
Stołówka jest sypialnią, salą konferencyjną, forum wiecowym, świetlicą, no i jadalnią. Pełno ludzi. Zwłaszcza leżących na styropianie. Dosypiają ci, co zeszli z nocnych wart, wypoczęci grają w zechcyka albo oczko. Dwóch brzdąka na gitarach, rodzi się folklor strajkowy na nutę „Hej, bystra woda...”. Kręcą się małolaty, które cyrkulują przez stoczniowe parkany, znosząc z miasta korespondencję i prowiant dla stoczniowców, głównie z kościoła św. Brygidy, z salki w podziemiu plebanii ks. Jankowskiego. Kto głodny – schodzi do szatni przemienionej na bar zakąskowy. Konserw w bród, jest też amerykańska margaryna, ponoć lepsza od masła śmietankowego, jest czekolada, kawa – gdańszczanie są hojni.
Komitet Strajkowy ni to obraduje, ni to podrzemuje. Pojawia się paru dziennikarzy zagranicznych, lecz i oni znudzeni – co tu nadawać? Ktoś trafnie powiedział: „Strajk jest przede wszystkim czekaniem”. I nagle zmiana nastroju. Poprzedzani szmerem zaciekawienia do stołówki wchodzą Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Wielowieyski; Mazowiecki z kamienną twarzą, Wielowieyski na luzie – w otoczeniu doradców: Halla, Celińskiego, Kinaszewskiego. Brawa! Gęstnieje tłumek, już do wszystkich dotarło: to emisariusze Episkopatu. To znaczy, że będą rozmowy z władzami.
– Ilu teraz strajkuje z obu zmian? – pyta Mazowiecki.
– Trudno dokładnie policzyć, ale będzie ponad trzy tysiące. To już nie ta stocznia, co była w 1980 r., wtedy pracowało nas 17 tys., teraz nie ma nawet 12 tys. Prawie wszyscy to pierwsza zmiana.
– Co z głośnikami, z radiowęzłem? – pyta Wałęsa.
– Trzyma je dyrekcja.
– Jak nie dają, to normalnie im zabrać, to nasze, wystawić im kwit z podpisem „Komitet Strajkowy”. Wyrok będzie tylko o pół roku większy...
ZOMO straszy
W pierwszych dniach strajku Wałęsa to pojawiał się, to znikał. Pytam Lecha Kaczyńskiego, który tu ciągle siedzi:
– Czy Wałęsa, gdy się odcina od kierowania strajkiem, serio mówi, czy to tylko takie wykręty, bo tak naprawdę to on kontroluje strajk?
– Początkowo odnosił się do strajku z rezerwą i słuchał osób doradzających. Michnik był przeciwnikiem wejścia do stoczni, Hall – zdecydowanym zwolennikiem, ja pierwszego dnia byłem przeciwnikiem, później raczej zwolennikiem. Natomiast pozostanie Lecha w stoczni miało charakter przypadkowy. We wtorek on się pojawił po raz drugi, potem stocznię opuścił i po drodze zauważył zbliżającą się kolumnę ZOMO. Był przekonany, że to atak i natychmiast powrócił. I już w stoczni pozostał.
Sam Wałęsa powiedział mi potem: – Tak, nie nawoływałem do strajku, zachęcałem do wsparcia Nowej Huty i Stalowej Woli. My jeszcze nie byliśmy gotowi, skoordynowane akcje planowaliśmy na lipiec–sierpień. Ale gdy Huta stanęła, trzeba było jej dać wsparcie. Dobrym wsparciem byłoby już, gdyby dziesiątki tysięcy ludzi podpisały petycję, to by bardziej przemawiało do wyobraźni profesorów, którzy są w rządzie, niż strajk jednego zakładu. Mówiłem wiele razy: tego strajku, co jest teraz, nie robiła Solidarność, ale nie mogła w nim nie uczestniczyć. Robiła strajk młodzież, na której się szczególnie skrupiły różne niewydolności i brak rozwiązań. Ta młodzież nie była w Solidarności, ale się cieszę, że weszła w jej tory.
Trzeci dzień strajkowy, czwarty... Przychodzą z poparciem: delegacja NSZZ „S” Ziemi Tczewskiej, Stocznia Radunia, Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Gdańskiego. Nie próżnuje i druga strona. Polskie Radio straszy: Sytuacja w Stoczni Gdańskiej jest wysoce niebezpieczna! Strajkujący dopuszczają się aktów terroryzmu i represji w stosunku do straży przemysłowej i osób, które nie chcą popierać „bezprawnej i pogłębiającej kryzys akcji”. Dołącza się PAP. Informuje, że „bada się ekonomiczne możliwości dalszej działalności i istnienia Stoczni im. Lenina”. Ludzie wzruszają ramionami, ale cień strachu krąży: na bezrobocie?
W czwartek rano Wałęsa, choć niewyspany, ze swadą przemawia z Drugiej Bramy, bagatelizuje postrachowe wiadomości. Trochę wszystkim ulżyło, ale nie za bardzo. Z bram meldunki: zwiększa się wyciek. Cóż, niektórzy mędrkują, że jak wyjdą, to się wyśpią i zarobią, ZOMO im kości nie pogruchocze.
Piątek, strajku dzień piąty, tuż po północy. Duża grupa ZOMO zajęła pozycje szturmowe i straż strajkowa pierwszy raz uruchomiła syrenę alarmową. Na dwóch wózkach nadjechały stoczniowe odwody. Zomowcy pogrozili pięściami, odstąpili. Ale po godzinie liczniejsze kolumny ZOMO w pełnym rynsztunku podeszły do Drugiej Bramy, waląc w tarcze pałami.
Mazowiecki zerwał się, z pośpiechu założył jeden but swój, drugi cudzy, postawił wszystkich na nogi, falanga stoczniowców, niektórzy z kijami, pognała do bram. ZOMO, zamiast nacierać, wykonało w tył zwrot. Ale spokój zmąciło. Przed południem młody stoczniowiec krzesłem zbił w stołówce szybę, chciał skoczyć z pierwszego piętra, koledzy go unieruchomili. Lekarz stwierdził silną depresję nerwową.
Są i momenty otuchy. Do rezydencji biskupa Gocłowskiego udała się po południu deputacja: Tadeusz Mazowiecki, Lech Kaczyński, stoczniowcy Jan Górczak i Brunon Baranowski. Spędziła tam wiele godzin. Jego Ekscelencja ani słowem nie sugerował, by skończyć strajk, wypytywał o jego stan, o nastroje, o potrzeby. Wspólnie postanowiono, że trzeba przede wszystkim doprowadzić do rozmów. To stanowisko biskup, w obecności stoczniowców, przetelefonował gen. Andrzejewskiemu, szefowi gdańskich sił porządkowych. Podobno, ale już bez świadków, rozmawiał biskup także wyżej. Z Kiszczakiem?
Zadzwonił Kiszczak
Strajku dzień siódmy, 8 maja. Nastroje minorowe. Kościoły w Gdyni nie dopuściły do wyświetlania wideokaset ze strajku, na co zezwolił biskup Gocłowski w Gdańsku; a dyrektor Tołwiński ogłosił możliwość likwidacji Stoczni Gdańskiej. Wałęsa znów powiedział, że osamotnienie i nuda mają wpływ destrukcyjny, więc trzeba robić pogadanki i występy aktorskie. Ale jest jeden tylko aktor, Pawlicki. Po cichu i Lech, i Komitet Strajkowy, i doradcy rozważają, jak strajk skończyć, ale tak, by nie pozostało poczucie klęski. „Oni grają o nokaut, my o remis. Albo o małą porażkę, która w obecnych warunkach byłaby zwycięstwem” – mówi Wałęsa. Wyjście ze stoczni z honorem ma przygotować Andrzej Celiński. W stołówce – masówka. Miny posępne. Celiński zaczyna:
„Zaczęły się schody! Sprawa jest poważna. Zadzwonił Kiszczak po zakończonych fiaskiem naszych rozmowach z dyrekcją. Pytał, czy jest możliwe zakończenie strajku dziś do godziny 18.00, jeśliby dyrekcja zrezygnowała ze swego stanowiska, odrzucającego postulaty płacowe i gdyby strajkujący uzyskali gwarancję bezpieczeństwa... Komitet Strajkowy zastanowił się i wysłał list do dyrekcji, który przeczytam dwa razy...
...Komitet wyraża wolę zakończenia strajku w dniu dzisiejszym...
...Podtrzymujemy postulat zarejestrowania NSZZ Solidarność w całym kraju i zwolnienia więźniów politycznych...
...Uczestnicy strajku nie będą usuwani z pracy...
...Podniesienie płac w stoczni o 15000...”.
W miarę jak Celiński odczytywał list, twarze tężały, panowała grobowa cisza, nikt nie zadał ani jednego pytania, także przy drugim czytaniu przeplatanym własnymi komentarzami Celińskiego. Celiński skończył, bardzo napięty, choć pozorował luz. Czekał. Kilka sekund trwała głucha cisza. I nagle, choć nikt nie dał żadnego sygnału, nikt nie dyrygował, z kilkuset gardeł wyrwał się ryk: – NIE MA WOLNOŚCI BEZ SOLIDARNOŚCI!!! ZWYCIĘŻYMY!!! NIE WYJDZIEMY ZE STOCZNI, PÓKI NAM NIE ZATWIERDZĄ ZWIĄZKÓW!!! ZOSTAJEMY!!!
Wałęsa, który przezornie stał tuż koło Celińskiego, natychmiast wskoczył w oko cyklonu. „TAK! TAK! O tym właśnie mówił Andrzej! – Nie wpadać w panikę... Mamy zwyciężyć... Ich granaty ogłuszające są silne, ale my silniejsi. Niektórzy mówią: te moje dzieci, ta moja żona, ale musimy mówić razem: ta nasza wspólna Sprawa! SOLIDARNOŚĆ!”. I tak oto, zamiast zakończyć strajk już w niedzielę, Celiński mimowolnie przeciągnął go aż do wtorku do wieczoru. I tym finałem nie on dyrygował, lecz Wałęsa z Szablewskim i Mazowieckim. Finał wyglądał tak, że Matejko mógłby go uwiecznić.
Wyjście ze stoczni
Jest 10 maja, godzina 20.08. Tuż za Drugą Bramą formuje się zwarta kolumna, na czele Wałęsa z Mazowieckim tuż obok, z doradcami. Rozwiera się krata legendarnej bramy. Kolumnę prowadzi krzyż. Wolnym, miarowym krokiem pochód przemierza pustkę miasta, ulicą Doki, która jest strefą niczyją pod pomnikiem Poległych Stoczniowców. Nikogo w zasięgu wzroku, tylko bure mundury...
Rozstąpią się? Każdego toczy lęk, wielu już nieraz poznało twardość ich pał. Rozstępują się, a dwa milicyjne samochody, blokujące jezdnię, zapalają silniki i wtaczają się na chodniki, poszerzając przejście dla pochodu. Niektórzy szepcą: jakby salut honorowy? – lecz to raczej nadinterpretacja optymistów. Ale pesymiści też nie trafili swymi prognozami: pałowania nie ma! Jeszcze tylko moment niepokoju, gdy otwiera się kolejny zwarty szyk ZOMO, a zamyka ten już wyminięty. Słyszę szept: mają nas w saku!
Ale nadal cisza, milczenie. Pochód skręca w wąwóz martwej ulicy Łagiewniki, od tygodnia wyczyszczonej z przechodniów. Nie ma nikogo, miasto po prostu nie wie, że wychodzą stoczniowcy – bez nikczemnych ustępstw, bez zgody na dyktat władzy, ale i bez poczucia triumfu; przegrani, lecz niepokonani. I nagle ostry, wibrujący grzmot dzwonu od Brygidy. Zwija się pospiesznie kolejna zapora milicyjna, a pochód kroczy bez okrzyków, bez pieśni, bez pośpiechu – do bariery trzeciej, przy Wałowej. A za nią – szaleństwo! Nagle gęstnieje szpaler przy chodnikach, ludzie biegną na oślep z sąsiednich przecznic, wylegają na balkony, rozwierają okna – szał, szał entuzjazmu! Huczy zakazane słowo „Solidarność” i skandowanie: DZIĘ-KU-JE-MY!
Orszak dalej idzie w zawziętym milczeniu, bo trudno się upajać triumfem, którego nie ma, jest tylko rozejm. Dzwon coraz głośniejszy, powielany echem. Szloch kobiety – wpada w szyk – ściska męża. Teraz ojciec – syna. I następni. Uścisk – i na chodnik, wszyscy jakby się umówili, jakby uznali, że w tym marszu mogą iść tylko ci, co byli w strajku do końca. No, są dwa wyjątki: w połowie trasy zjawia się ksiądz Jankowski, protektor stoczniowców, a po chwili Wałęsa ściska się z Michnikiem.
Na ulicy Stolarskiej już gęstwa na chodnikach, kwiaty i skandowanie. I już się rozwiera kościelna brama, we wrotach kanonik Jankowski. Pochód wypełnia główną nawę, a boczne ciżba gdańszczan – od ołtarza rozlega się tubalny głos celebransa, by gotować się do następnej próby – i w tym momencie przybywa biskup Tadeusz Gocłowski. Wita go Lech. On wita Lecha. Tak już zostanie na długie lata, że będą sobie bliscy. Nawet wtedy, gdy skończą się ich kadencje.