Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Dziewczyna przy piłce

Martę Alf zatrudniono w dziale zagranicznym. Najpierw była asystentką, potem koordynatorem, wreszcie awansowała na dyrektora wykonawczego Ligi Światowej i została członkiem komisji europejskich pucharów. Fot. Grzegorz Press Martę Alf zatrudniono w dziale zagranicznym. Najpierw była asystentką, potem koordynatorem, wreszcie awansowała na dyrektora wykonawczego Ligi Światowej i została członkiem komisji europejskich pucharów. Fot. Grzegorz Press
Koniec z zabobonami, mamy XXI w. Marta Alf pojedzie z nami! – zagrzmiał wreszcie Leo Beenhakker. Do niedawna jego piłkarze uważali, że baba w autokarze przynosi pecha. Dziś przepuszczają przodem panią menedżer.

Martę Alf zatrudniono w dziale zagranicznym. Najpierw była asystentką, potem koordynatorem, wreszcie awansowała na dyrektora wykonawczego Ligi Światowej i została członkiem komisji europejskich pucharów. Fot. Grzegorz Press  

Prezes PZPN Michał Listkiewicz nie waha się z oceną: – To rewolucja w polskim futbolu, bo nawet w klubach panuje przesąd, żeby kobiet nie wpuszczać do autobusu, którym podróżuje drużyna. W sierpniu 2007 r. w Moskwie, przed towarzyskim meczem z Rosją, zespół postawił jeszcze na swoim. Jechał osobno, a Martę Alf na sygnale wiózł na stadion miejscowy policjant. Ale tuż po wygranym spotkaniu z Belgią, ciesząc się na boisku z pierwszego w historii awansu do finałów mistrzostw Europy, zawodnicy podbiegli do Marty, podrzucali ją z radości, przyznając, że przyniosła im szczęście.

Wszyscy są od wszystkiego

Odkąd pamięta, w domu zawsze z ojcem i bratem toczyła wojny. O pilota. Oni chcieli oglądać piłkę, a ona z mamą wszystko, byle nie sport. Ale to mężczyźni rządzili pilotem, a telewizor był jeden. Owszem, pływała, jeździła na wrotkach, łyżwach, rowerze, ale tylko rekreacyjnie, nigdy nie przypuszczała, że sport odegra w jej życiu tak istotną rolę. Za to chciała podróżować, poznawać nowe kraje, być cały czas w ruchu – najbardziej bała się monotonii. Szybko przekonała się, że jako menedżer właśnie w sporcie zrealizuje te marzenia.

Zdecydował przypadek. Podczas wakacji w 1998 r. chciała przez dwa miesiące trochę dorobić do stypendium. Mieszkała z rodzicami w Rudzie Śląskiej, studiowała na Uniwersytecie Śląskim. Była po drugim roku anglistyki i zatrudniła się w agencji reklamowej. Jej właściciel poszukiwał tłumaczy, dwóch, trzech osób mówiących po angielsku. Na weekend do pracy w biurze prasowym. Katowice gościły w tym czasie uczestników siatkarskiej Ligi Światowej, a Polska debiutowała w tych rozgrywkach. Marta zgłosiła się i tłumaczyła. Działaczom, sędziom i dziennikarzom. Ale nie tylko. Szybko się przekonała, że przy organizacji takich przedsięwzięć wszyscy są od wszystkiego.

Tydzień później biało-czerwoni grali kolejne dwa mecze w Gdańsku, a Marta już żałowała, że nie mogła tam być. Na szczęście Liga wkrótce wróciła do Katowic. Chyba znów nie zawiodła, bo kilka miesięcy później zaproponowano jej pracę przy organizacji mistrzostw Europy w siatkówce do lat 15. – I tak w wielkanocną niedzielę, zamiast siedzieć z rodzicami przy świątecznym stole, jadłam w hali w Pucku słone paluszki.

Do sportu nie wrócę

Wkrótce ówczesny sekretarz generalny Polskiego Związku Piłki Siatkowej Janusz Biesiada zaczął kompletować ekipę do pracy. – Mówił, że potrzebuje ludzi z pasją i ceni dyspozycyjnych, na których zawsze można liczyć. Widocznie uznał, że się nadaję – wspomina Marta. – Już wtedy lubiłam sport, zaraziłam się nim, przekonałam, że telewizyjna transmisja to nie to samo co oglądanie meczu w hali. Poznawałam ludzi ze środowiska, kojarzyłam nazwiska zawodników, zaczęłam kibicować.

Rozmowa z sekretarzem, którego później wybrano na prezesa związku, trwała pięć minut. Biesiada zapytał, czy nie miałaby ochoty pracować w PZPS. Zanim przedstawił warunki płacowe, usłyszał „tak”. – Zadzwoniłam do rodziców, że przeprowadzam się do Warszawy. Mama się popłakała.

Martę Alf zatrudniono w dziale zagranicznym. Najpierw była asystentką, potem koordynatorem, wreszcie awansowała na dyrektora wykonawczego Ligi Światowej i została członkiem komisji europejskich pucharów. Była też menedżerem reprezentacji Polski mężczyzn podczas mistrzostw świata w Argentynie. Zajmowała się wszystkim: korespondencją, tłumaczeniem, załatwianiem hoteli, transportu. W tym samym czasie ukończyła też na Uniwersytecie Śląskim anglistykę, pisząc pracę o „Szatańskich wersetach” i „Dzieciach Północy” Salmana Rushdiego.

Na pytanie, czy nauczyła się przepisów gry w siatkówkę, pani menedżer obrusza się. – Ja nawet miałam wpływ na ich zmianę. Na meczach Ligi Światowej zatrudnialiśmy dwóch spikerów – jeden czytał składy, informował o tym, co się dzieje, a drugi, razem z tak zwanym wodzirejem, organizował doping – grał na organach i śpiewając wspólnie z kibicami, zagrzewał reprezentację Polski do boju. Delegaci z Międzynarodowej Federacji Siatkówki protestowali, tłumaczyli, że mecze siatkówki to nie dyskoteka, oburzeni grozili wyłączeniem prądu. Ale gdy prezydent federacji Ruben Acosta przyjechał do Polski, pochwalił polski pomysł i od tamtej pory zatrudnianie drugiego spikera na zawodach jest wręcz wskazane.

Marta Alf pracowała w PZPS sześć lat. Odeszła, gdy w środowisku nastąpiły podziały, gdy oskarżany przez media, ale także prokuraturę, o niegospodarność prezes Biesiada poległ w kolejnych wyborach do władz związku. – Mogłam zostać, ale nie chciałam pracować z ludźmi, którzy mnie zawiedli – kwituje krótko.

– Była osobą kompetentną. Nawet jak Biesiada czegoś nie wiedział, to ona wiedziała zawsze. A prezesowi ufała do końca, broniła go – wspomina Kamil Drąg, wtedy dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, dziś zastępca redaktora naczelnego branżowego miesięcznika „Super Volley”. Pani menedżer pół roku siedziała w domu, ale już po miesiącu czegoś jej brakowało. Gdy włączała telewizor i oglądała Ligę Światową, płakała. Na meczu siatkówki w hali od tamtej pory nie była. Obiecała też sobie wtedy, że do sportu już nie wróci i... nie dotrzymała słowa. Zmieniła tylko piłkę.

Nogi zielone po kostki

Wysłałam CV do kilku firm, ale bez odzewu. Aż weszłam na stronę internetową PZPN, znalazłam adres e-mailowy i napisałam do prezesa Michała Listkiewicza. Wkrótce zadzwonił sekretarz generalny Zdzisław Kręcina i zaprosił na kawę – opowiada Marta.

– Świetnie znała angielski, pracowała wcześniej w sporcie, w marketingu – potrzebowaliśmy kogoś takiego – tłumaczy Listkiewicz, który od razu rzucił Alf na głęboką wodę. Na spotkanie z Michelem Platinim, który odwiedził Polskę, a Marta musiała tłumaczyć. Potem pojechała do Krakowa na klubowe mistrzostwa Europy amatorów.

Zamieniłam halę na boisko. Musiałam się zastanawiać, czy będzie padać, czy nie. W hali zawsze było ciepło. A na powietrzu albo za zimno, albo za gorąco – wspomina. Na mistrzowską imprezę wypadało się ładnie ubrać. Założyła więc elegancką sukienkę i... odkryte sandałki. Nie wiedziała, że w takim stroju przyjdzie jej wejść także na boisko. – Gdy zeszłam z murawy, miałam nogi zielone po kostki, wyglądałam jak po pracy w polu – śmieje się.

W 2006 r., przed finałami mistrzostw świata w Niemczech, w związkowym sztabie powierzono jej sprawy marketingu. Musiała m.in. tłumaczyć sponsorom reprezentacji, gdzie i kiedy mogą eksponować swoje logo podczas mundialu, wyjaśniać, że wytyczne FIFA są w tym względzie bardzo restrykcyjne.

W Niemczech mieszkała w tym samym hotelu co kadra, ale w innym budynku. Piłkarzy jeszcze dobrze nie znała. Znała za to trenera Pawła Janasa, bo bywał wcześniej w PZPN, a ona zajmowała się dokumentacją dotycząca reprezentacji i korespondencją z FIFA. Już pół roku przed mundialem musiała z selekcjonerem ustalić szczegóły tego pobytu, na przykład godziny rozpoczęcia kolejnych treningów czy też konferencji prasowych.

Teraz jest tak samo. Jeszcze w styczniu trzeba było wysłać do UEFA kwestionariusz z odpowiedziami na pytania typu: na którą godzinę życzy sobie Leo Beenhakker zamówić śniadanie dla piłkarzy 29 czerwca? Albo: czy jeśli zagramy w finale, to po meczu wrócimy do bazy treningowej, czy zostaniemy w Wiedniu? Słowem, minutowy rozkład całego pobytu!

Z Niemiec wróciła tak jak nasi piłkarze, czyli bardzo szybko. Oglądając w telewizji jeden z kolejnych meczów usłyszała od przyjaciół: – Marta, a nie możesz zatrudnić w PZPN Beenhakkera? Już na następnym spotkaniu z nimi mogła odpowiedzieć na to pytanie. – Powiedzieliście, więc macie!

Z bossem – jak wszyscy zwracają się do Beenhakkera – pierwszy raz zetknęła się, gdy Holender podpisywał kontrakt ze związkiem. Trener był podenerwowany, zniecierpliwiony, bo procedury przedłużały się, były kłopoty z pozwoleniem na pracę. Szkoleniowca i PZPN atakowały niektóre media, pisząc, że Leo pracuje na czarno. – Wtedy boss nawet na mnie nakrzyczał. Po raz pierwszy i ostatni. Ale szybko dodał: don’t take it personal, żebym nie brała tego do siebie. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia – wspomina Marta.

Kobieta łagodzi obyczaje

Przed ubiegłorocznym majowym meczem z Armenią w Kielcach sekretarz reprezentacji miał kłopoty rodzinne i Martę poproszono, by go zastąpiła. Na następnym zgrupowaniu już nikogo nie zastępowała, pełniąc od tej pory funkcje kierownika biura reprezentacji i jej rzecznika prasowego. Takiego nazewnictwa – office manager czy press officer – wymaga bowiem UEFA. – To pomysł Beenhakkera, a Marta tworzy z Janem de Zeeuwem dobrze rozumiejący się menedżerski duet. Młoda zdolna kobieta łagodzi obyczaje – ocenia Listkiewicz.

Nie przypominam sobie, bym wcześniej spotkał kobietę pracującą tak blisko drużyny. Jesteśmy z nią na ty, szybko zaakceptowaliśmy Martę. Ma z nami kłopot, bo wiecznie czegoś od niej chcemy, a to przebukować bilet lotniczy, a to prosimy o rozliczenie podróży – opowiada obrońca reprezentacji Polski Michał Żewłakow.

Jesteś dla nich jak matka Teresa z Kalkuty – zauważa Beenhakker, który widząc, jak Marta stara się go przekonać do udzielenia dziennikarzowi wywiadu, pół żartem, pół serio dodaje: myślałem, że jesteś po mojej stronie. Na konferencjach prasowych z udziałem bossa ma kłopot z tłumaczeniem futbolowych zwrotów. Łatwiej przetłumaczyć jego odpowiedź niż pytanie dziennikarza: – Nie mogę przecież udawać, że wiem, jak po angielsku brzmi „wysunięty napastnik”.

Podczas meczów zajmuje miejsce na ławce rezerwowych, nie tej głównej, ale – zgodnie z przepisami FIFA i UEFA – tej dodatkowej. Obok trenera, bramkarzy, masażysty i kierownika technicznego. – Bo ja wygrywam, remisuję i przegrywam mecze razem z drużyną!

Autor jest dziennikarzem Canal+.

  

Polityka 22.2008 (2656) z dnia 31.05.2008; Ludzie; s. 96
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną