Martę Alf zatrudniono w dziale zagranicznym. Najpierw była asystentką, potem koordynatorem, wreszcie awansowała na dyrektora wykonawczego Ligi Światowej i została członkiem komisji europejskich pucharów. Fot. Grzegorz Press
Prezes PZPN Michał Listkiewicz nie waha się z oceną: – To rewolucja w polskim futbolu, bo nawet w klubach panuje przesąd, żeby kobiet nie wpuszczać do autobusu, którym podróżuje drużyna. W sierpniu 2007 r. w Moskwie, przed towarzyskim meczem z Rosją, zespół postawił jeszcze na swoim. Jechał osobno, a Martę Alf na sygnale wiózł na stadion miejscowy policjant. Ale tuż po wygranym spotkaniu z Belgią, ciesząc się na boisku z pierwszego w historii awansu do finałów mistrzostw Europy, zawodnicy podbiegli do Marty, podrzucali ją z radości, przyznając, że przyniosła im szczęście.
Wszyscy są od wszystkiego
Odkąd pamięta, w domu zawsze z ojcem i bratem toczyła wojny. O pilota. Oni chcieli oglądać piłkę, a ona z mamą wszystko, byle nie sport. Ale to mężczyźni rządzili pilotem, a telewizor był jeden. Owszem, pływała, jeździła na wrotkach, łyżwach, rowerze, ale tylko rekreacyjnie, nigdy nie przypuszczała, że sport odegra w jej życiu tak istotną rolę. Za to chciała podróżować, poznawać nowe kraje, być cały czas w ruchu – najbardziej bała się monotonii. Szybko przekonała się, że jako menedżer właśnie w sporcie zrealizuje te marzenia.
Zdecydował przypadek. Podczas wakacji w 1998 r. chciała przez dwa miesiące trochę dorobić do stypendium. Mieszkała z rodzicami w Rudzie Śląskiej, studiowała na Uniwersytecie Śląskim. Była po drugim roku anglistyki i zatrudniła się w agencji reklamowej. Jej właściciel poszukiwał tłumaczy, dwóch, trzech osób mówiących po angielsku. Na weekend do pracy w biurze prasowym. Katowice gościły w tym czasie uczestników siatkarskiej Ligi Światowej, a Polska debiutowała w tych rozgrywkach. Marta zgłosiła się i tłumaczyła. Działaczom, sędziom i dziennikarzom. Ale nie tylko. Szybko się przekonała, że przy organizacji takich przedsięwzięć wszyscy są od wszystkiego.
Tydzień później biało-czerwoni grali kolejne dwa mecze w Gdańsku, a Marta już żałowała, że nie mogła tam być. Na szczęście Liga wkrótce wróciła do Katowic. Chyba znów nie zawiodła, bo kilka miesięcy później zaproponowano jej pracę przy organizacji mistrzostw Europy w siatkówce do lat 15. – I tak w wielkanocną niedzielę, zamiast siedzieć z rodzicami przy świątecznym stole, jadłam w hali w Pucku słone paluszki.
Do sportu nie wrócę
Wkrótce ówczesny sekretarz generalny Polskiego Związku Piłki Siatkowej Janusz Biesiada zaczął kompletować ekipę do pracy. – Mówił, że potrzebuje ludzi z pasją i ceni dyspozycyjnych, na których zawsze można liczyć. Widocznie uznał, że się nadaję – wspomina Marta. – Już wtedy lubiłam sport, zaraziłam się nim, przekonałam, że telewizyjna transmisja to nie to samo co oglądanie meczu w hali. Poznawałam ludzi ze środowiska, kojarzyłam nazwiska zawodników, zaczęłam kibicować.
Rozmowa z sekretarzem, którego później wybrano na prezesa związku, trwała pięć minut. Biesiada zapytał, czy nie miałaby ochoty pracować w PZPS. Zanim przedstawił warunki płacowe, usłyszał „tak”. – Zadzwoniłam do rodziców, że przeprowadzam się do Warszawy. Mama się popłakała.
Martę Alf zatrudniono w dziale zagranicznym. Najpierw była asystentką, potem koordynatorem, wreszcie awansowała na dyrektora wykonawczego Ligi Światowej i została członkiem komisji europejskich pucharów. Była też menedżerem reprezentacji Polski mężczyzn podczas mistrzostw świata w Argentynie. Zajmowała się wszystkim: korespondencją, tłumaczeniem, załatwianiem hoteli, transportu. W tym samym czasie ukończyła też na Uniwersytecie Śląskim anglistykę, pisząc pracę o „Szatańskich wersetach” i „Dzieciach Północy” Salmana Rushdiego.
Na pytanie, czy nauczyła się przepisów gry w siatkówkę, pani menedżer obrusza się. – Ja nawet miałam wpływ na ich zmianę. Na meczach Ligi Światowej zatrudnialiśmy dwóch spikerów – jeden czytał składy, informował o tym, co się dzieje, a drugi, razem z tak zwanym wodzirejem, organizował doping – grał na organach i śpiewając wspólnie z kibicami, zagrzewał reprezentację Polski do boju. Delegaci z Międzynarodowej Federacji Siatkówki protestowali, tłumaczyli, że mecze siatkówki to nie dyskoteka, oburzeni grozili wyłączeniem prądu. Ale gdy prezydent federacji Ruben Acosta przyjechał do Polski, pochwalił polski pomysł i od tamtej pory zatrudnianie drugiego spikera na zawodach jest wręcz wskazane.
Marta Alf pracowała w PZPS sześć lat. Odeszła, gdy w środowisku nastąpiły podziały, gdy oskarżany przez media, ale także prokuraturę, o niegospodarność prezes Biesiada poległ w kolejnych wyborach do władz związku. – Mogłam zostać, ale nie chciałam pracować z ludźmi, którzy mnie zawiedli – kwituje krótko.
– Była osobą kompetentną. Nawet jak Biesiada czegoś nie wiedział, to ona wiedziała zawsze. A prezesowi ufała do końca, broniła go – wspomina Kamil Drąg, wtedy dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, dziś zastępca redaktora naczelnego branżowego miesięcznika „Super Volley”. Pani menedżer pół roku siedziała w domu, ale już po miesiącu czegoś jej brakowało. Gdy włączała telewizor i oglądała Ligę Światową, płakała. Na meczu siatkówki w hali od tamtej pory nie była. Obiecała też sobie wtedy, że do sportu już nie wróci i... nie dotrzymała słowa. Zmieniła tylko piłkę.
Nogi zielone po kostki
– Wysłałam CV do kilku firm, ale bez odzewu. Aż weszłam na stronę internetową PZPN, znalazłam adres e-mailowy i napisałam do prezesa Michała Listkiewicza. Wkrótce zadzwonił sekretarz generalny Zdzisław Kręcina i zaprosił na kawę – opowiada Marta.
– Świetnie znała angielski, pracowała wcześniej w sporcie, w marketingu – potrzebowaliśmy kogoś takiego – tłumaczy Listkiewicz, który od razu rzucił Alf na głęboką wodę. Na spotkanie z Michelem Platinim, który odwiedził Polskę, a Marta musiała tłumaczyć. Potem pojechała do Krakowa na klubowe mistrzostwa Europy amatorów.
– Zamieniłam halę na boisko. Musiałam się zastanawiać, czy będzie padać, czy nie. W hali zawsze było ciepło. A na powietrzu albo za zimno, albo za gorąco – wspomina. Na mistrzowską imprezę wypadało się ładnie ubrać. Założyła więc elegancką sukienkę i... odkryte sandałki. Nie wiedziała, że w takim stroju przyjdzie jej wejść także na boisko. – Gdy zeszłam z murawy, miałam nogi zielone po kostki, wyglądałam jak po pracy w polu – śmieje się.
W 2006 r., przed finałami mistrzostw świata w Niemczech, w związkowym sztabie powierzono jej sprawy marketingu. Musiała m.in. tłumaczyć sponsorom reprezentacji, gdzie i kiedy mogą eksponować swoje logo podczas mundialu, wyjaśniać, że wytyczne FIFA są w tym względzie bardzo restrykcyjne.
W Niemczech mieszkała w tym samym hotelu co kadra, ale w innym budynku. Piłkarzy jeszcze dobrze nie znała. Znała za to trenera Pawła Janasa, bo bywał wcześniej w PZPN, a ona zajmowała się dokumentacją dotycząca reprezentacji i korespondencją z FIFA. Już pół roku przed mundialem musiała z selekcjonerem ustalić szczegóły tego pobytu, na przykład godziny rozpoczęcia kolejnych treningów czy też konferencji prasowych.
Teraz jest tak samo. Jeszcze w styczniu trzeba było wysłać do UEFA kwestionariusz z odpowiedziami na pytania typu: na którą godzinę życzy sobie Leo Beenhakker zamówić śniadanie dla piłkarzy 29 czerwca? Albo: czy jeśli zagramy w finale, to po meczu wrócimy do bazy treningowej, czy zostaniemy w Wiedniu? Słowem, minutowy rozkład całego pobytu!
Z Niemiec wróciła tak jak nasi piłkarze, czyli bardzo szybko. Oglądając w telewizji jeden z kolejnych meczów usłyszała od przyjaciół: – Marta, a nie możesz zatrudnić w PZPN Beenhakkera? Już na następnym spotkaniu z nimi mogła odpowiedzieć na to pytanie. – Powiedzieliście, więc macie!
Z bossem – jak wszyscy zwracają się do Beenhakkera – pierwszy raz zetknęła się, gdy Holender podpisywał kontrakt ze związkiem. Trener był podenerwowany, zniecierpliwiony, bo procedury przedłużały się, były kłopoty z pozwoleniem na pracę. Szkoleniowca i PZPN atakowały niektóre media, pisząc, że Leo pracuje na czarno. – Wtedy boss nawet na mnie nakrzyczał. Po raz pierwszy i ostatni. Ale szybko dodał: don’t take it personal, żebym nie brała tego do siebie. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia – wspomina Marta.
Kobieta łagodzi obyczaje
Przed ubiegłorocznym majowym meczem z Armenią w Kielcach sekretarz reprezentacji miał kłopoty rodzinne i Martę poproszono, by go zastąpiła. Na następnym zgrupowaniu już nikogo nie zastępowała, pełniąc od tej pory funkcje kierownika biura reprezentacji i jej rzecznika prasowego. Takiego nazewnictwa – office manager czy press officer – wymaga bowiem UEFA. – To pomysł Beenhakkera, a Marta tworzy z Janem de Zeeuwem dobrze rozumiejący się menedżerski duet. Młoda zdolna kobieta łagodzi obyczaje – ocenia Listkiewicz.
– Nie przypominam sobie, bym wcześniej spotkał kobietę pracującą tak blisko drużyny. Jesteśmy z nią na ty, szybko zaakceptowaliśmy Martę. Ma z nami kłopot, bo wiecznie czegoś od niej chcemy, a to przebukować bilet lotniczy, a to prosimy o rozliczenie podróży – opowiada obrońca reprezentacji Polski Michał Żewłakow.
– Jesteś dla nich jak matka Teresa z Kalkuty – zauważa Beenhakker, który widząc, jak Marta stara się go przekonać do udzielenia dziennikarzowi wywiadu, pół żartem, pół serio dodaje: myślałem, że jesteś po mojej stronie. Na konferencjach prasowych z udziałem bossa ma kłopot z tłumaczeniem futbolowych zwrotów. Łatwiej przetłumaczyć jego odpowiedź niż pytanie dziennikarza: – Nie mogę przecież udawać, że wiem, jak po angielsku brzmi „wysunięty napastnik”.
Podczas meczów zajmuje miejsce na ławce rezerwowych, nie tej głównej, ale – zgodnie z przepisami FIFA i UEFA – tej dodatkowej. Obok trenera, bramkarzy, masażysty i kierownika technicznego. – Bo ja wygrywam, remisuję i przegrywam mecze razem z drużyną!
Autor jest dziennikarzem Canal+.