Kraj

Linia frontu

Polska polityka w końcu 2008 r. jednym jawi się jako pełen chaosu stan przejściowy przed powrotem moralnego i ideowego ładu, jakiejś ulepszonej wersji IV RP. Inni uważają, że to, co jest, to dobry model docelowy, określany czasami jako postpolityczny, a oznaczający koniec wielkich ideologii. Trzeciej drogi nie ma?
Wciąż trwa wojna kulturowa pomiędzy Platformą a PiS. Nie jest to konflikt merytoryczny, bo PiS nie udało się wejść w rzeczową debatę z obozem rządzącym. Ale także wyborcy nadal chcą postrzegać obie partie jako nośniki przeciwstawnych wizji władzy. I wcale nie oczekują od Jarosława Kaczyńskiego, że będzie swoją koncepcję ideologicznego państwa ubierać w szaty normalnej partii z konkretnym programem.

Podział jest tak głęboki, że jakiekolwiek mrzonki o reaktywacji PO-PiS nie mają racji bytu, gdyż w takiej sytuacji składnik mniej zideologizowany (Platforma) zawsze poddaje się temu bardziej ideologicznemu (PiS). Zwolennicy Platformy uważają PiS za wyjątkowych szkodników, dziwactwo i skamielinę, a sympatycy PiS uważają, że ci, którzy popierają Platformę, muszą być całkowicie zmanipulowani. Trudno przypuszczać, aby pomiędzy tymi dwoma wrogimi obozami następowały jakieś znaczące przepływy, zwłaszcza od kiedy Jarosław Kaczyński ogłosił ostatnio, że najważniejszy dla niego jest tzw. elektorat moherowy. Przekwalifikowanie się ze świadomego wyborcy PO na członka obozu ojca Rydzyka wymagałoby naprawdę radykalnej zmiany światopoglądowej.

Zasadniczy polski spór jest widziany i oceniany dość prawdziwie, zgodnie z rzeczywistością – jako starcie zasadniczo różniących się koncepcji demokracji, jej instytucji, wartości, roli religii, narodowej tożsamości, traktowania aparatu państwa, procedur i praw jednostki. Platforma kultywuje te różnice. Do tej pory nie obrażała Trybunału Konstytucyjnego, nie grzebała w życiorysach sędziów, nie napadała na żadne grupy zawodowe i ich nie skłócała, nie podsłuchuje koalicjanta i nie urządza prowokacji wobec politycznych przeciwników, nie wspomina o niemieckich, choć polskojęzycznych mediach, nie urządza konferencji prasowych po każdym aresztowaniu i nie wydaje podczas nich wyroków. To dużo jak na polskie standardy po 2005 r.

Nuda i dzianie

Wyborcy trafnie odczytują prawdziwe intencje partii Kaczyńskiego, gdy ona do kolejnych projektów i ustaw rządu wnosi swoje zastrzeżenia, jakoby rzeczowe i eksperckie, a w rzeczywistości po to, by przy okazji każdej sprawy zadać kolejny cios partii Tuska.

Niby na tym polega opozycyjna strategia, ale w tym wypadku nie mamy do czynienia z typowym dla płodozmianu rządzenia i zrozumiałym łapaniem przyszłych szans wyborczych, a z konfrontacją zasadniczą, taką na śmierć i życie. Pokazały to w grudniu choćby bezpardonowe ataki Jarosława Kaczyńskiego na marszałka Komorowskiego i posła Niesiołowskiego.

Jednocześnie dość kuriozalna dominacja dwóch partii, jednak prawicowych, powoduje, że linia ideologicznego frontu nie przebiega według całkowicie odmiennych wizji: w kwestii aborcji, stosunku do homoseksualizmu, do Kościoła, swobód obyczajowych czy wreszcie konserwatywnej aksjologii nie ma między PiS a Platformą przepaści. W obu przypadkach, przy pewnych językowych niuansach, słychać podobny, tradycjonalistyczny ton. Jest to niepokojący paradoks, wprowadzający do tego rachunku sił pewną nieobliczalność. Niemniej sens pozostawania Platformy u władzy dla wielu wyborców polega wciąż na ochronie systemu przed toksycznym przeciwnikiem.

Ofiarą takiego stanu rzeczy są inne partie, zwłaszcza lewica, ponieważ w sytuacji zagrożenia wybiera się najprostsze środki, czyli popiera silniejszego. Prawicowość Platformy dla dużej części wyborców stała się przezroczysta, unieważniona. Głębsze spory zostały niejako zamrożone do czasu, kiedy minie realna groźba powrotu PiS do władzy.

A to może jeszcze długo nie nastąpić. Platforma, chcąc utrzymać popularność, ucieka przed bardziej wyrazistymi ideologicznymi deklaracjami, unika sporu z Kościołem (choć sprawa ewentualnego finansowania metody in vitro hierarchów zbulwersowała), stara się nie wchodzić na pole wartości. Przez to życie polityczne wydaje się intelektualnie jałowe. Trudno pozbyć się wrażenia tymczasowości, przejściowości dzisiejszej epoki politycznej. Ale jednocześnie pojawia się świadomość, że przerwanie tej ideowej stagnacji mogłoby w dzisiejszych warunkach odbyć się tylko w jeden sposób: PiS wraca do gry ze wszystkimi swoimi zabawkami. Istnieje więc alternatywa: „nuda” Platformy, a na przeciwnym biegunie – „dzianie się” i „chodzenie o coś” PiS.

Nie jest to trudny wybór, niemniej codzienność polskiej polityki pod koniec 2008 r. może budzić irytację i frustracje u tych, którzy chcieliby, aby politycy sprostali wymaganiom czasu. To, co zapełnia teraz newsowe serwisy, zwłaszcza oglądane z pewnego oddalenia, np. z innego kraju, często budzi politowanie i zażenowanie. Śmiertelnie poważna walka polityczna, której stawką jest utrzymanie państwa zbliżonego do europejskich cywilizacyjnych standardów, na zewnątrz wygląda brzydko: personalne i kompetencyjne awantury, wyzwiska, drobne szwindle, małostkowe wykorzystywanie każdej sposobności dla pognębienia przeciwnika.

Nie dać się podejść

Rzeczywista powaga sporu PiS i Platformy nie zasługuje na taki jarmarczny obraz, bo jest to konflikt głęboki i zasadny. PiS wszczynał ferment negatywny, dłubał w podstawach demokracji, Platformie zaś nie udaje się wytworzyć pozytywnego fermentu, przy pełnym zachowaniu reguł i procedur. Nie umie wykreować własnej legendy, zaproponować wyrazistych projektów w innych sferach niż te, w których celował PiS, czyli rozliczanie i moralna rewolucja. Platforma pozostaje na etapie małej stabilizacji po okresie szaleństw.

Niemal każde z działań Platformy pojedynczo daje się uzasadnić, ale całość jest niespójna, nie daje dodatkowej jakości, poczucia modernizacyjnego przełomu. A wyzwania jawią się ogromne: globalny kryzys finansowy, problemy klimatyczne, energetyczne, zagrożenia dla światowego bezpieczeństwa, odradzanie militarne Rosji, zmiany w USA, konieczność umocnienia pozycji Polski w Unii Europejskiej, przekwalifikowanie się na silnego gracza w polityce międzynarodowej, także w zakulisowych rozgrywkach, przed objęciem przez Polskę prezydencji w UE w 2011 r.

To są jakościowo nowe potrzeby, wymagające wręcz zmiany sposobu uprawiania polityki, przesunięcia akcentów z krajowej, konfliktowej rutyny na szczebel globalny. Lokalne kłótnie, choć zatruwają atmosferę i wypełniają medialną przestrzeń, w istocie tracą znaczenie; centrum wydarzeń przenosi się na poziom międzynarodowy, czego doświadczaliśmy choćby w sprawie polskich stoczni. Platforma mogłaby pokazać wyraźniej ten nowy styl, nowoczesne podejście do rządzenia. Na tym polu mogłaby być bardziej czytelna, nawet w pewien sposób radykalna.

Jeśli w 1989 r. części społeczeństwa zabrakło poczucia przełomu, to – oczywiście w zupełnie innej skali – dzisiaj można tu szukać analogii. Po wyborach w 2007 r. też brakuje poczucia zasadniczej zmiany, a poza tym wszędzie widać i słychać PiS, od tej partii i jej prezydenta zależy los ustaw, skład władz mediów publicznych, polityka zagraniczna. Platforma wciąż trwa na pozycjach środkowych, wyczekujących, ostrożnych – aby czegoś nie popsuć i nie dać się podejść PiS.

Tymczasem nigdy wcześniej żadna ekipa po 1989 r. nie poczuła tak silnie, jakie są dzisiaj uzależnienia polskiej polityki i polskiego położenia – w każdym sensie: gospodarczym, społecznym i kulturowym – od tego wszystkiego, co się dzieje na świecie.

Coraz bardziej jasne jest, że polska polityka staje dziś nie tylko przed koniecznością zdefiniowania na nowo najważniejszych pojęć i wartości, począwszy od polskiej racji stanu, sojuszy, oglądu historii, ale też przed obowiązkiem odnalezienia innego instrumentarium zabiegania o własne interesy. I to w innym, nowym języku, bez popisów oratorskich, egzaltacji patriotycznej, bez okrzyków i szaleństw. Na tle wojowniczego stylu i anachronicznych treści PiS, styl Platformy rzeczywiście może wydawać się nieco nudnawy, zapewne dlatego, że ta partia próbuje dostosować się do reguł obowiązujących w świecie, którego jesteśmy integralną częścią. A pragmatyzm nie jest fotogeniczny.

PiS czeka

Wciąż zatem najważniejsze pytanie w polskiej polityce brzmi: czy obraz polityki jest stabilny i można zacząć działać tak, jakby PiS już nie było, czy też w dającej się przewidzieć przyszłości jest możliwa zmiana układu sił? Nie w sensie zmiany władzy, bo nic nie zapowiada przyspieszonych wyborów, niemniej – choćby w postaci znaczących przesunięć w sondażach.

PiS argumentuje następująco: jeszcze nigdy partia rządząca nie utrzymała władzy po kolejnych wyborach, a zjazd popularności zaczynał się od drugiego roku rządzenia; za to zdarzyło się już raz, że partia powróciła do władzy po kadencji zasiadania w opozycji (SLD). Niemniej trzeba zauważyć, że SLD w 1997 r. przegrał z AWS nieznacznie i szybko nadrobił zaległości, a AWS niemal od razu opadła z sił. A w 2001 r. SLD z kolei miał z kim przegrać – PiS i PO dostały wiatr w żagle po aferze Rywina, a poza tym, co może najważniejsze, nigdy przedtem nie rządziły. Analogie nie są więc doskonałe. PiS wciąż bardzo wyraźnie przegrywa z PO, a w 2007 r. odeszło z hukiem w fatalnej atmosferze, więc Platforma nie ma za wroga świeżutkiego, nieskalanego rządzeniem ugrupowania, ale partię po przejściach i w kryzysie.

Kolejny argument PiS, może mocniejszy: idzie finansowy kryzys, a społeczeństwo nie kieruje się obiektywnymi kryteriami i poczuciem sprawiedliwości, które kazałoby zauważyć, że za ten kryzys Platforma nie odpowiada. Reakcja jest automatyczna: ścina się aktualnych lokatorów premierowskiej Kancelarii. Widać z tego, że PiS liczy nie na jakieś swoje przewagi, ale bardziej na zadziałanie „praw przyrody”. Kiedy się słucha tonu nadziei w głosie Adama Bielana, spin doktora PiS, z jakim opowiada on o kryzysie, można odnieść wrażenie, że kryzys jest wręcz pożądany i oczekiwany.

Chybione wydają się prognozy, że PiS już nie ma. Partia ma wierny i najtrwalszy, bo kulturowy elektorat, niepodatny na marketingowe chwyty. Ci, którzy mieli odejść, już to zrobili. Platforma nie będzie rządzić wiecznie, a jedynym liczącym się zmiennikiem jest w tej chwili PiS. Jacek Kurski twierdzi, że wkrótce nastąpi „reinterpretacja rządów PiS”; ludzie zapomną o dawnych awanturach, przekonają się, że komisje śledcze niczego nie mogą znaleźć, a zarazem zorientują się, że za nowego reżimu żyje im się gorzej niż za starego.

Mimo wcześniejszych zastrzeżeń, nie można wykluczyć tej prognozy, jeśli Platforma nie wrzuci drugiego biegu, bo na pierwszym silnik trochę się już zagrzał, a marketingowa zręczność nie przekłada się na porządną opowieść o dzielnym Tusku i jego drużynie. Choć powrót PiS wydaje się na zdrowy rozum nieprawdopodobny, to pojawia się pytanie, kto ma rządzić, kiedy wypali się Platforma? Zwłaszcza że właściwie nikt nie daje szans nowym inicjatywom, w rodzaju Centrolewicy czy Polski XXI. To jest nierozwiązany problem polskiej polityki. Gdyby naprzeciw Platformy stała jakaś przyzwoita, poczciwa socjaldemokracja, a PiS i inne radykalne partie pełniłyby rolę barwnych przystawek dla politycznych hobbystów, można by uznać, że scena jest ustawiona. Ale kiedy w notowaniach w sumie 80 proc. zbierają dwie partie prawicowe, daleko jest do normalności.

Nadchodzący czas jawi się zatem jako okres jeszcze większych napięć przy ogólnie niezmienionej sytuacji politycznej. Właśnie ta niemożność odwrócenia trendu może wywoływać coraz głębsze konflikty, bo polityczna energia będzie musiała gdzieś znaleźć ujście. Grozi więc agresywna, stresująca nuda. Ale to i tak lepsze, niż tak zwane ciekawe czasy. 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną