Dzięki wydrukowaniu historie rodzinne nie rozchodzą się w szwach, nie nikną w niepamięci, druk je pieczętuje jako coś jedynego, wyodrębnionego z publicznego chaosu informacji.
Piszą osoby nietuzinkowe, to pewne. Matka profesor Magdaleny Marczyńskiej, ordynatorki oddziału dziecięcego w Szpitalu Zakaźnym w Warszawie, lekarki dzieci z wirusem HIV, umarła na kilka dni przed Bożym Narodzeniem. – Pewnie chciała, żebym jeszcze miała czas na przygotowanie świąt – mówi profesor. Spostrzegła, że płacze kupując cukier waniliowy, co roku jest tak samo. Zaczęła pisać książkę z nadzieją, że może będzie mogła się obronić przed tęsknotą za matką.
Jak one do siebie codziennie pisały, kiedy któraś wyjeżdżała na przykład na urlop! „Moja najpiękniejsza, najdoskonalsza, najdroższa córeczko. Kochana córeczko Magduleczko”. Poezja i proza życia: „Byłam u Sławki na zupie fasolowej, kupiłam watę na podpaski. Rybeńko, ciupuleńko, misiaczko, okruszynko”. Do małej Magdy i już dorosłej.
Akceptacja córki bez warunków: nie za coś, ale za to, że po prostu jest. Świadomość córki, że jest kochana nad życie i bez granic. „Ta miłość – pisze profesor Marczyńska w książce „Uśmiecham się, jak chciałaś” – jest najsilniejszym fundamentem w moim życiu. Dzięki niej umiem kochać moich synów i męża”.
Nic nadzwyczajnego. Pokazują to, jak najpewniejszy pewnik, tysiące badań na świecie: mądra miłość to jedyny prawdziwy posag, który można dostać z domu rodzinnego.
Syndrom Edelmana
Magdalena Marczyńska ma syndrom Edelmana. Kiedy była na stażu lekarskim, przywieziono chłopaka z wypadku. W szpitalu nie było aparatu do dializy, a nerki przestały działać. W trudnych chwilach uciekała w pisanie wierszy: „odwagi w nieumieraniu, mały”.