"Borysa Godunowa” Musorgskiego, którego premiera w reżyserii powracającego dyrektora odbyła się w październiku w Warszawie, Treliński przygotował dwa lata temu dla Litewskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu w Wilnie (i jest to koprodukcja z tą instytucją). Podobnie było z wystawionym w maju „Orfeuszem i Eurydyką” Glucka, spektaklem, który przybył ze Słowackiego Teatru Narodowego w Bratysławie; tam premiera odbyła się w grudniu 2008 r. W obu więc wypadkach reżyser został zaproszony do pracy nad tytułami, które należą do popularniejszych, ale nie z pierwszego szeregu.
Jeszcze bardziej egzotycznymi realizacjami, jakie w ostatnich czasach poza Warszawą przygotowywał Treliński, były dwie rosyjskie jednoaktówki: „Jolanta” Czajkowskiego i „Aleko” Rachmaninowa, do zrealizowania których zaprosił go Valery Gergiev; wystawiono je w zeszłym roku na festiwalu w Baden-Baden oraz w petersburskim Teatrze Maryjskim (spektakl znajduje się wciąż w repertuarze). To już był doprawdy rarytas, bo nawet w Petersburgu „Aleko” wystawiono raz, na początku XX w., a „Jolantę” – jeszcze w końcu XIX w.
Nadrabiamy operowe zaległości
Kiedy jednak Treliński jako pan na włościach Opery Narodowej mógł sobie wybrać tytuł, wybrał jedno z najpopularniejszych dzieł w historii opery. Dlaczego? Przecież dał się już poznać jako zwolennik różnorodnego repertuaru, otwarty na XX i XXI w. To on za swojej poprzedniej dyrekcji wprowadził cykl „Terytoria” (przywrócony szczęśliwie po paru latach nieobecności), choć jak dotąd w wymiarze kameralnym, na małej scenie, ale zawierający swego czasu tak ważne dzieła jak „Peleas i Melizanda” Debussy’ego czy „Curlew River” Benjamina Brittena. A także utwory młodych kompozytorów polskich, w tym zamówione przez teatr (w czerwcu cykl po raz pierwszy wyjdzie na dużą scenę dzięki oczekiwanej od lat prapremierze opery Pawła Szymańskiego „Qudsja Zaher”).
W Operze Narodowej będziemy też jeszcze w tym sezonie nadrabiać zaległości premierami dawno nie wystawianej „Elektry” Richarda Straussa i nigdy tu nie granej „Katii Kabanowej” Leoša Janačka – dzieł kompozytorów, którzy mają swoje poczesne miejsce na estradach światowych. Odwrotnie, to tradycjonaliści mogą być niezadowoleni z powodu drastycznego już ograniczenia repertuaru: z kanonu operowego grane są w tym roku tylko: „Nabucco” (trudno uwierzyć, ale to jedyne, poza „Traviatą”, dzieło Verdiego wystawiane w tym sezonie), „Carmen” i „Madame Butterfly”, trochę mniej popularna „Lukrecja Borgia” Donizettiego, a z polskiej literatury tradycyjnej tylko „Straszny dwór”. Co do tego ostatniego mankamentu zauważmy, że np. w praskim Teatrze Narodowym grywa się regularnie dwie opery Smetany, dwie Dvořaka, trzy Janačka i dwie Bohuslava Martinů (brak za to dzieł współczesnych).
Treliński jednak postanowił wyreżyserować właśnie „Traviatę” (choć jeszcze rok temu zapowiadał, że zajmie się operą Brittena „Peter Grimes”). Fakt, najwyższy już był czas, by zastąpić czymś nowym realizację Marka Weissa-Grzesińskiego z 1987 r. („Nabucco”, wystawiony przez tego samego reżysera i pozostający w repertuarze, jest o pięć lat młodszy). Co prawda są teatry, w których właśnie wiekowość niektórych realizacji bywa atutem – to miejsca, w których tradycja jest mocno ugruntowana, jak moskiewski Bolszoj czy nowojorska Metropolitan Opera. U nas jednak w ostatnich latach jest inaczej: zapanował kult nowości. Ze skrajności, jaką było ukonserwatywnienie i uwstecznienie repertuaru za dyrekcji Janusza Pietkiewicza, przechodzimy w drugą, gdy tradycyjne wystawienia oper są uznawane za anachronizm i wykwit strasznego mieszczaństwa.
Herbusie, Maseraki i sztuka wysoka
Teraz czekamy (piszę to na tydzień przed premierą) na „Traviatę” uwspółcześnioną, jakkolwiek ten termin rozumieć. Do opinii publicznej od pewnego czasu przeciekają wiadomości, że w spektaklu wystąpią postaci polskiego życia telewizyjno-celebryckiego: Ewa Szabatin, Edyta Herbuś czy Rafał Maserak; dzięki temu zapowiedź premiery trafiła na serwisy w rodzaju pudelek.pl. Skutkiem jest, że te nazwiska powtarzane są w związku z premierą częściej niż nazwisko prawdziwej gwiazdy – Aleksandry Kurzak, której powierzono rolę tytułową; programy „Taniec z Gwiazdami” i „You Can Dance” więcej mówią przeciętnemu Polakowi niż nowojorska Metropolitan Opera.
Od pytania, czy dziś koniecznie trzeba wystawiać opery pod pudelka.pl, warto by przejść do innego: co Trelińskiego dotknęło w „Traviacie”. Mawia przecież, że wybiera spektakle, które dotykają go osobiście. W przedpremierowych wynurzeniach twierdził, że dla niego „Traviata” to rzecz o przygotowywaniu się do śmierci. Tak, to chyba najistotniejszy aspekt historii Violetty Valéry, w którą zamieniła się za sprawą librecisty Francesca Marii Piavego Dumasowska Dama Kameliowa. Mniej ważna jest okoliczność, która była również celowo eksponowana w zapowiedziach – że bohaterka to prostytutka. Po pierwsze, nie prostytutka, lecz luksusowa kurtyzana, po drugie, mogło to być skandalem po premierze dzieła w 1853 r., ale przecież nie teraz.
„Traviata” jest w istocie opowieścią o wyrzeczeniu. Violetta zmienia perspektywę widzenia pod wpływem prawdziwej miłości, ale także bliskości śmierci, co słusznie podkreśla Treliński. Przemiana dzięki uczuciu to jeden z najbardziej wziętych tematów w historii opery. Przy tym, gdy miłość kończy się nieszczęśliwie, mamy już pełną receptę na sukces. Dlatego trudno znaleźć teatr operowy, który nie miałby „Traviaty” w repertuarze. Jakiekolwiek panują mody – a przecież i w tej dziedzinie coś na kształt mody istnieje, jedne spektakle w określonym czasie bywają popularniejsze od drugich – „Traviata” jest nieśmiertelna.
Opery: na poważnie i na żarty
Sceny światowe bywają różne, bardziej otwarte na współczesność lub stawiające raczej na tradycję. Niemal wszędzie jednak króluje na scenach kilka dzieł. Obok „Traviaty” są to: „Rigoletto”, „Aida” i „Otello” Verdiego (ostatnio modny jest też „Simon Boccanegra”), „Cyganeria”, „Tosca”, „Madame Butterfly” i „Turandot” Pucciniego, „Carmen” Bizeta, „Łucja z Lammermoor” Donizettiego, „Salome” Richarda Straussa; osobne miejsce mają dramaty muzyczne Wagnera. W każdej z tych oper jest inny węzeł dramatyczny, w każdej motorem jest coś innego: zazdrość, nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, miłość bez wzajemności, choroba i inne przeciwności losu, okrucieństwo. Łączy je jedno: kończą się tragicznie.
Obok oper dramatycznych, zwanych opera seria, są i komiczne, po włosku opera buffa. Z tego gatunku również kilka dzieł znajduje się w ścisłej czołówce: „Cyrulik sewilski” Rossiniego, „Wesele Figara”, „Cosě fan tutte”, „Czarodziejski flet”, a nawet „Don Giovanni” Mozarta (to ostatnie dzieło określa się przecież jako dramma giocoso), z innej trochę bajki „Kawaler srebrnej róży” Richarda Straussa. Ale zwykle jest ich mniej. To raczej na smutno woli nas wzruszać opera.
Do tradycyjnego repertuaru w gatunku opera seria dołączyły już na scenach światowych dzieła Janačka, Szostakowicza czy Prokofiewa, kontynuując tradycje obecności rosyjskiej i czeskiej spod znaku Czajkowskiego czy Dvořaka. W zeszłym roku po raz pierwszy intensywnie obecne w różnych miejscach było dzieło polskie – „Król Roger” Szymanowskiego, którego treść jest co prawda enigmatyczna, ale również ma wymowę tragiczną.
Brak Janačka czy Richarda Straussa w Warszawie, jak już wspomnieliśmy, nadrobimy w tym sezonie. Ale w naszym repertuarze nie istnieje dziś także Mozart czy opera barokowa, a belcanto jest w formie szczątkowej. To czyni naszą Operę Narodową dziwnym miejscem w światowym kontekście.