Na czerwonym dywanie przed Kodak Theatre w Los Angeles gwiazdy, jak zawsze, rozdawały gratis promienne uśmiechy i udzielały wywiadów, przede wszystkim na temat swych okolicznościowych strojów. Można było odnieść wrażenie, że Hollywood doskonale się bawi, ale był to tylko dobrze wyreżyserowany spektakl. Nie od dziś przecież mówi się o kryzysie, niektóre renomowane studia stoją na skraju bankructwa (MGM) lub niechybnie dostaną się w ręce zagranicznych inwestorów (jak Dream Works czy Miramax). Ale brak pieniędzy to nie jedyny kłopot. Brakuje świeżych pomysłów i dobrych scenariuszy, dominuje mentalność sequelu: pokazuje się widowni po raz kolejny to samo, co podobało się jej wcześniej.
Są jednak i korzyści z kryzysu. Kino amerykańskie stało się mniej rozrzutne, za to trochę mądrzejsze; przypomniało sobie o bardziej wymagającym widzu. Podobnie było zresztą już w ubiegłym roku, kiedy to skromny „The Hurt Locker” Kathryn Bigelow pokonał trójwymiarowego „Avatara” Jamesa Camerona. Gdzie te czasy, gdy po 11 Oscarów zgarniał „Titanic” czy „Władca pierścieni. Powrót króla”. Wprawdzie aż cztery Oscary zdobyła kosztowna „Incepcja” Christophera Nolana, lecz w tym wypadku doceniona została przede wszystkim rzeczywiście imponująca strona wizualna filmu i jakość dźwięku (nagrody za zdjęcia, dźwięk, montaż dźwięku i efekty specjalne). Dwa Oscary (za scenografię i kostiumy) przypadły animacji „Toy Story 3”, natomiast kolejny odcinek „Harry’ego Pottera” został całkowicie pominięty. Magiczne sztuczki przestały robić wrażenie.
Fikcja jest nudna
Najlepsze scenariusze wymyśla życie, najatrakcyjniejsi są bohaterowie autentyczni – mógłby pomyśleć oglądający tegoroczną galę w Kodak Theatre.