Wielu wybitnych pisarzy opiewało zmierzch Austro-Węgier. Ale sama Galicja, w końcu część habsburskiej monarchii, np. w książkach Józefa Wittlina czy Józefa Rotha to po prostu zapyziała prowincja. Pan w „Cesarzu Ameryki” po raz kolejny wraca do Galicji. Co Pana w niej najbardziej pociąga?
Moim zdaniem Galicja była wielkim eksperymentem. Niestety, trzeba powiedzieć: eksperymentem nieudanym. Skończyło się to klęską i upadkiem. Ale jednak, gdy dziś spoglądamy na Galicję (ja to robię raczej bez sentymentu, nie należę do tych, których uwiódł galicyjski mit, oceniam tę Galicję raczej surowo), to ona coś w sobie miała i dała nam bardzo dużo. Wystarczy, że spojrzymy, kto z tej Galicji pochodził. Przecież te ziemie nie były bogate ani ludność nie była taka fantastyczna. To sama Galicja w jakiś sposób tworzyła tych ludzi.
To znaczy miała jakąś swoją atmosferę, coś wyjątkowego?
Tak. Widocznie to zderzenie kultur – bo przecież oni się tam wzajemnie niespecjalnie kochali – coś dało. Mimo wszystko tam nie było wojen domowych, nie zabijali się. Te konflikty, które tam powstawały, miały jednak pozytywny efekt. W głowie się nie mieści, że tak wielu fantastycznych ludzi pochodzi z Galicji. Od Billy’ego Wildera, przez tych naszych pisarzy, po wybitnego amerykańskiego fotografa Weegee [właśc. Arthur Fellig – przyp. K.C.], który portretował czarną stronę Nowego Jorku. To świadczy o tym, że ta Galicja była bardzo ciekawa. Poza tym zawsze pociągał mnie bardziej Wschód niż Zachód. Jeśli mam wybór, żeby pojechać do Paryża albo do Lwowa, to zawsze wybiorę Lwów czy nawet Mińsk.
W przypadku Austro-Węgier i Galicji doczekaliśmy się mitów, które wyparły rzeczywistość. W „Cesarzu Ameryki” opisuje Pan przede wszystkim galicyjską nędzę, ciemnotę i korupcję pod panowaniem Austrii.