Sto lat temu, dokładnie 5 grudnia 1911 r., urodził się Władysław Szpilman. Kiedy ktoś nazywa się Szpilman – czyli Grajek – i przychodzi na świat w rodzinie muzyków, na dodatek w Sosnowcu, mieście Jana Kiepury, wiadomo, kim będzie – pianistą, kompozytorem, aranżerem.
Wykładowcy warszawskiego konserwatorium wcześnie poznali się na młodym talencie. Nie tylko zresztą oni: 20-latek zdobył stypendium Akademii Sztuki w Berlinie.
Doskonalił kunszt wirtuoza fortepianu pod okiem profesorów Schnabla i Kreutzera, uczył się kompozycji na zajęciach profesora Schrekera. Epizod berliński odegrał ważną rolę w jego biografii. Ostatnie lata Republiki Weimarskiej to triumfy jazzu, rewie Friedricha Holländra (autora szlagierów Marleny Dietrich), songi Kurta Weilla, teatr Reinhardta, eksperymenty Brechta. No i kabarety polityczne, znienawidzone przez hitlerowców.
Szpilman zapamiętał wizyty w kabarecie Katakumby. Jego szef Werner Finck tak tłumaczył tę nazwę: „W katakumbach chronili się pierwsi chrześcijanie. A dziś ostatni...”. Na jednej z premier pojawili się faszystowscy bojówkarze. „Parszywy Żyd” – ich herszt wskazał na Fincka. „Pan się myli – sprostował konferansjer, zresztą stuprocentowy Aryjczyk. – Ja tylko tak inteligentnie wyglądam...”.
Berlin utwierdził gościa z Polski w przekonaniu, że tłem muzyki rozrywkowej winno być miasto. Jego rytm, kroki przechodniów, klaksony samochodów i autobusów. A tematami piosenek nie jedynie zwiędłe kwiaty na grobach miłości, lecz sport, nowe domy, zmiany w miejskim krajobrazie. Po latach przydała się ta lekcja kompozytorowi „Czerwonego autobusu” i optymistycznego ponaglenia „Pójdę na Stare Miasto – nie byłem tam od wczoraj”.
Gra z losem
W 1933 r. Szpilman wrócił do Warszawy. Znowu dopisało mu szczęście: został etatowym pianistą Polskiego Radia. Koncertował z takimi sławami, jak Bronisław Gimpel, Henryk Szeryng, Roman Totenberg. Zadebiutował jako kompozytor przebojowych piosenek: „Nie ma szczęścia bez miłości”, „Kiedy kochasz się w dziewczynie”, „Straciłem twe serce”. Zainteresował się nim film. Chwalono jego muzykę do rzewnego melodramatu „Wrzos” i do „Doktora Murka” według scenariusza Dołęgi-Mostowicza. Podpisane umowy, szkice kompozycji, terminy tras koncertowych – wszystko to unieważnił wrzesień 1939 r.
Brzmi nieprawdopodobnie, lecz jest faktem: ostatnią audycją Polskiego Radia był recital Władysława Szpilmana grającego Chopina. A potem losy muzyka pisała już historia językiem zarządzeń okupanta.
Rodzina Szpilmanów znalazła się w getcie. Władysław musiał zarobkować, by utrzymać rodziców, dwie siostry i brata. Grał więc w kawiarni Nowoczesna, miejscu spotkań i transakcji handlarzy walutą i szmuglerów. Często kazano mu zamilknąć, by nie zagłuszał dźwięku złotych monet uderzających o marmur stolika. Tam po raz pierwszy zwątpił w to, że Żydzi są narodem muzykalnym. Lepiej poczuł się w cafe barze Capri, gdzie przychodziła inteligencja. Współwłaścicielka lokalu Bela Gelbardt, znana postać z kręgów bohemy, organizowała konkursy. W klasie fortepianu zwyciężył sześcioletni uczeń Szpilmana. Niezależnie od kawiarnianego grania Szpilman był solistą Orkiestry Symfonicznej pod batutą Simona Pullmanna. Dawało to satysfakcję, lecz nic więcej. Życie w getcie stawało się coraz droższe, za to śmierć coraz tańsza.
Pozór stabilizacji przyniosła muzykowi współpraca z kabaretem Sztuka (Leszno 2). Był to kabaret autorski nastawiony na komentowanie rzeczywistości, przeglądy wydarzeń. Występowali w nim satyrycy i humoryści: Władysław Szlengel, Pola Braun, Leonid Fokszański, Józef Lipski, Mecenas Wacuś (Teitelbaum), sporadycznie Andrzej Włast. W Sztuce śpiewały Marysia Ajzentsztadt „Słowik getta” i Wiera Gran. Przy fortepianach Władysław Szpilman i Adolf Goldfeder gwarantowali poziom muzyczny programów. Właśnie w Sztuce sensacją stał się 15-minutowy numer „Jej pierwszy bal”, skomponowany przez Szpilmana na motywie zaczerpniętym z Różyckiego. Rumba, samba, tyrolskie jodłowanie, zmienność rytmów i krajobrazów – kompozytor zawarł w tym utworze tęsknotę za światem uwięzionych za murem mieszkańców Dzielnicy. W finale wyśpiewanym przez Wierę Gran przywołany został zakazany przez nazistów Chopin:
Klawisze mają chłodną biel.
Klawisze mają dobry chłód.
Nie płoszy niecierpliwy trel
Rzewnej skargi nut.
Występy w modnym kabarecie gwarantowały uliczną popularność, zaproszenia na prywatki w domach gettowych notabli. Ale Szpilman nie udzielał się towarzysko, zachował dystans. Wracał do siebie, by przed zaśnięciem komponować w myślach sonaty, preludia, piosenki. Muzyka ocaliła go raz jeszcze. Na Umschlagplatzu, gdy ruszyła akcja wywózek, żydowski policjant poznał go i – mimo protestów, błagań, spazmatycznego szlochu – wyszarpnął z szeregu, oddzielił od rodziny, zmusił do ucieczki.
Sprawiedliwi i dobry Niemiec
Szpilman został sam w pustoszejącej dzielnicy. Pracował fizycznie – w „Dzienniku” Mary Berg znajdujemy zapis z listopada 1942 r.: „Codziennie kilkanaście platform z meblami i innymi przedmiotami zajeżdża do magazynów... Na jednej z platform zauważyłam naszego wielkiego pianistę Władysława Szpilmana. Jego widok wstrząsnął mną. Był chudy i wycieńczony, ubranie wisiało na nim jak worek. Rękawy pełne były dziur, a kołnierzyk oberwany. Na ramieniu miał zawieszoną torbę z kawałkiem chleba. Oczy miał zapadnięte i oddychał z trudem...”. Ciekawe, czy znają ten opis ci, co powtarzają za oszalałą z nienawiści mitomanką, że zawsze umiejący się urządzić muzyk służył w żydowskiej policji.
Kolejne sceny z życia Władysława Szpilmana możemy odtworzyć dzięki jego książce. Jej drugie wydanie z 1998 r., uzupełnione i przeredagowane, znalazło się na listach bestsellerów w Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych, ba, nawet w Japonii. „Pianistę” w 2002 r. przeniósł na ekran Roman Polański, rozumiejący jak mało kto, czym była walka o życie w realiach nieludzkiego czasu.
Relacja Szpilmana to zbiorowy portret tych, których nazywamy sprawiedliwymi. Muzyka ratował krąg przyjaciół – Janina i Andrzej Boguccy, Helena i Czesław Lewiccy, Piotr Perkowski, Edmund Rudnicki, Witold Lutosławski. Pieniądze na przeżycie dostarczała Irena Sendlerowa i anonimowi współpracownicy Żegoty. W sumie około 30 osób ryzykowało codziennie życiem w mieście, gdzie zagrożeniem byli nie tylko Niemcy, własowcy, Ukraińcy, ale i rodzime kanalie – szmalcownicy. Ostatni adres ukrywającego się Szpilmana w dniach, kiedy już dogasało Powstanie – Aleje Niepodległości 233 – okazał się miejscem cudu. Niemiec, kapitan Hosenfeld, kiedy przekonał się, że ukrywający się głodomór jest pianistą, zaopiekował się nim, pomógł mu doczekać wyzwolenia.
Postać dobrego Niemca to rzadkość w literaturze powojennej. Cenzura w pierwszym wydaniu książki Szpilmana zmieniła więc Niemca na Austriaka. Dopiero w drugim wydaniu sprostowano tę ingerencję, dodając fragmenty „Dziennika” Wilma Hosenfelda. Antyfaszysty, który zmarł w syberyjskim łagrze. Szpilmanowi nie udało się go stamtąd wyciągnąć, chociaż zwracał się z prośbą o interwencję do Jakuba Bermana, ówczesnej szarej eminencji.
Refreny historii: Polskie Radio rozpoczęło nadawanie z Raszyna od recitalu Władysława Szpilmana grającego Chopina... Pianista wrócił do radia, przez wiele lat był tam dyrektorem wspierającym młode talenty i starych przyjaciół, skazanych na wegetację w nowej rzeczywistości. Dzięki Szpilmanowi istniał w eterze Stefan Kisielewski, Witold Lutosławski pod pseudonimem Derwid komponował piosenki umożliwiające mu przeżycie, akowiec Andrzej Markowski zagrożony wyrokiem miał wstęp do studia, warsztat pracy. Sam zaś Szpilman odrabiał zaległości, ogarnięty przypływem weny, radością tworzenia.
Skomponował kilkaset piosenek, w tej liczbie tak pamiętnych i oryginalnych, jak choćby „Trzej przyjaciele z boiska”, „Tych lat nie odda nikt”, „W małym kinie” czy wreszcie „Nas zaczarować musiał deszcz” do słów Gałczyńskiego. To on był pomysłodawcą festiwali sopockich, kompozytorem sygnału Polskiej Kroniki Filmowej, założycielem Związku Autorów i Kompozytorów ZAKR i koncertującego z niebywałym sukcesem w kraju i za granicą Kwintetu Warszawskiego. Każdy występ Kwintetu był świętem dla melomanów.
W drodze na Broadway
Szpilman boleśnie przeżył rozstanie z radiem w dniach, gdy coraz więcej do powiedzenia mieli sympatycy generała Moczara. Oskarżający dyrektora o wygórowane ambicje i trudny charakter. To prawda – nie stosował taryfy ulgowej, wymagał od innych, ale przede wszystkim od siebie. Opuszczając gabinet zabrał wszystkie listy i pisma, na jakie nie zdążył odpowiedzieć. Siedział potem nad nimi w domu służąc radą i pomocą tym, którzy mu zaufali.
Codziennie przez kilka godzin grał: fortepian był dla niego obiektem kultu. Nigdy nie siadał przy fortepianie nieogolony, w szlafroku, rannych pantoflach. Dopisało mu szczęście również w życiu prywatnym: żona lekarka, jedna z warszawskich piękności, dwóch synów – japonista i stomatolog obdarzony talentem do mediów i szoł-biz. To zasługa Andrzeja Szpilmana, że „Pianista” doczekał się triumfalnego marszu przez świat, a w 2013 r. na Broadwayu wystawiony zostanie musical o jego ojcu.
Warszawa nie zapomniała o muzyku, którego los związany był na dobre, złe i najgorsze z losami miasta. We wrześniu otwarto studio PR nazwane jego imieniem. Pod patronatem władz Warszawy zorganizowano wystawę pamiątek, panel dyskusyjny, koncert piosenek. W interpretacji młodych wykonawców brzmiały tak, jakby napisano je dzisiaj. Trudno o lepszy dowód na to, że zmarły 6 lipca 2000 r. Pianista Warszawy jest nadal wśród nas.