Hollywoodzcy producenci już wcześniej próbowali przyciągnąć część widowni Harry’ego Pottera do swoich nowych projektów. W 2005 r. sięgnęli po klasyczne „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa. Pierwszy film, „Lew, czarownica i stara szafa”, za którego scenariusz i reżyserię odpowiadał Andrew Adamson, okazał się sporym sukcesem. Zarobił 718 mln dol., niewiele mniej niż „Harry Potter i więzień Azkabanu” (tyle że trzecia część czarodziejskiej sagi była najmniej dochodowa!). Na bardzo dobrym otwarciu jednak się skończyło. Dwa kolejne filmy z serii rozczarowały.
Rok po „Lwie, czarownicy i starej szafie” na srebrny ekran przeniesiono „Eragona”, bestsellerową powieść Christophera Paoliniego. Tytułowy bohater, chłopiec, okazuje się jednym z potężnych smoczych jeźdźców walczących z tyranem i zdrajcą Galbatorixem, a pomagają im elfy. Obraz miał przyciągnąć miłośników Harry’ego Pottera, Narnii i „Władcy Pierścieni” (z naciskiem na tych ostatnich – do pracy przy efektach specjalnych zatrudniono nawet założone przez Petera Jacksona studio Weta). Uradowany możliwością zobaczenia swojego dzieła w wersji kinowej młody autor dał filmowcom pełną swobodę, co zakończyło się katastrofą. Tu jednak dobrego filmu na podstawie książkowego oryginału zrobić się po prostu nie da i nic nie pomoże angażowanie w projekt Jeremy’ego Ironsa i Johna Malkovicha. „Eragon” został słusznie zmiażdżony przez krytykę, a o planach nakręcenia kontynuacji nikt nawet nie wspomina.
Podobny los spotkał „Złoty kompas” na podstawie pierwszego tomu głośnej trylogii „Mroczne materie” Philipa Pullmana. Daniel Craig i Nicole Kidman w obsadzie, piękne antarktyczne plenery, a nawet związana z książkami nutka kontrowersji i protesty władz kościelnych (Pullman uważa, że właśnie nawoływanie do bojkotu najbardziej zaszkodziło filmowi). Tak czy inaczej na dalsze części nie ma co liczyć.
W tym samym roku do kin wszedł obraz „Ciemność rusza do boju” na podstawie drugiego tomu cyklu o Poszukiwaczu autorstwa Susan Cooper. Seria ukazywała się w latach 1965–77, składa się na nią pięć książek. Filmowcy pominęli pierwszą, „Over Sea, Under Stone”, ponieważ dopiero w jej kontynuacji poznajemy Willa Stantona – nastoletniego spadkobiercę mocy stojącego po stronie Światłości Prastarego Bractwa, którego zadaniem jest odnalezienie pięciu Znaków, zanim dokona tego wysłannik Ciemności. W tym wypadku chyba nawet sami twórcy nie wierzyli w sukces, czego dowodem była wyjątkowo skromna akcja promocyjna.
Poszukiwania trwają
W minionym roku widzowie mieli okazję poznać Percy’ego Jacksona, bohatera pięciotomowej serii książek autorstwa Ricka Riordana, a także obrazu w reżyserii Chrisa Columbusa, który wcześniej pracował przy serii o Potterze. Choć budżet nie wynosił nawet 100 mln dol., na plan „Złodzieja pioruna” udało się ściągnąć Pierce’a Brosnana, Rosario Dawsona, Seana Beana i Umę Thurman, a film odniósł względny sukces. W Ameryce wpływy nie przewyższyły wydatków, ale na świecie już tak, producenci dali więc zielone światło kontynuacji – „Morzu potworów” (w kinach w 2013 r.). Nie zagwarantowało to jednak Columbusowi utrzymania posady reżysera. Zastąpić go ma mało doświadczony Thor Freudenthal, którego zadaniem będzie przyciągnięcie do historii o współcześnie żyjących bogach olimpijskich nowych zastępów fanów.
Percy to kolejny z rzeszy zwyczajnych nastolatków, który pewnego dnia odkrywa, że jest kimś niezwykłym (tu – synem Posejdona i śmiertelnej kobiety) i podobnie jak reszta ludzkości nie był świadomy istnienia innego, magicznego świata. W pierwszej części musiał udowodnić, że to nie on ukradł piorun Zeusa, w drugiej natomiast będzie próbował ocalić przed zniszczeniem obóz treningowy dla półbogów, ich jedyną bezpieczną przystań. Jak do tej pory owe dziwy raczej nikogo nie zaskoczyły (Minotaura, hydrę, Meduzę i Zeusa wszyscy znamy ze szkolnych lekcji mitologii), a na dodatek bohaterowie momentami popisywali się niewyobrażalną głupotą, na szczęście jednak zmiana na stołku reżysera pociągnęła za sobą także przetasowania na stanowisku scenarzysty.
Niezrażone niepowodzeniami wytwórnie nie przestają inwestować setek milionów dolarów w nowe projekty. W marcu przyszłego roku szansę dostaną „Igrzyska śmierci” w reżyserii Gary’ego Rossa („Niepokonany Seabiscuit”, „Miasteczko Pleasantville”) z Woodym Harrelsonem, Lennym Kravitzem, Donaldem Sutherlandem i Stanleyem Tuccim w obsadzie.
Ekranizacja pierwszego z trzech tomów cyklu autorstwa Suzanne Collins to fantastycznonaukowa opowieść o Ameryce przyszłości, na której ruinach powstało państwo Panem ze stolicą w Kapitolu. Kraj podzielony jest na 12 dystryktów. Raz w roku każdy z nich musi wytypować dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę – w wieku od 12 do 18 lat, które wezmą udział w transmitowanych przez telewizję tytułowych Igrzyskach, czyli walce na śmierć i życie. W rolę głównej bohaterki Katniss Everdeen wcieli się nominowana do Oscara za „Do szpiku kości” Jennifer Lawrence.
Budżet produkcji to „zaledwie” 75 mln dol., co zresztą widać już w zaprezentowanym niedawno zwiastunie. Ogromna popularność książkowego pierwowzoru nie pozwala jednak spisywać tego projektu na straty, choć nie ma co się łudzić, że „Igrzyska śmierci” choćby zbliżą się do wyników serii o Harrym Potterze. Tymczasem już teraz twórcy zapowiedzieli, że przerobią trylogię na tetralogię.
Szansę na zapełnienie luki po Chłopcu, Który Przeżył otrzyma również inny słynny czarodziej. Warner Bros. kupiło niedawno prawa do serii „The Lost Years of Merlin” autorstwa T.A. Barrona. Wcześniej cyklem interesował się Paramount, na stołku reżysera zasiąść miał Simon Kinberg („Pan i Pani Smith”), wytwórnia jednak zwlekała tak długo, że umowa z autorem wygasła.
Powodem opóźnień mogły być problemy ze scenariuszem. Historia wyrzuconego na brzeg Walii młodego Merlina z początku jest bardzo kameralna. Chłopiec nie pamięta niczego ze swojej przeszłości, ma jedynie przeczucie, że Emrys nie jest jego prawdziwym imieniem, a opiekująca się nim Branwen tylko podaje się za jego matkę. Przez prawie połowę pierwszego tomu Merlin powoli odkrywa w sobie nowe moce, magii jest jak na lekarstwo, podobnie jak scen akcji, sporo natomiast nawiązań do celtyckiej mitologii, które mogą być niejasne dla widzów spoza Wielkiej Brytanii. Z czasem jednak historia się rozwija, a Warner najwyraźniej wierzy, że magia książek Barrona przyciągnie widzów tak samo jak w przypadku ekranizacji cyklu J.K. Rowling.
Zadanie będzie trudne, ponieważ książkowa seria o Merlinie nie cieszy się aż taką popularnością (dopiero wieść o ekranizacji skłoniła jedno z polskich wydawnictw do zakupienia praw), ale za to jeżeli się uda, materiału na kolejne filmy będzie aż nadto – seria „The Lost Years...” liczy pięć książek, a uzupełniają ją dodatkowo dwie trylogie: „The Great Tree of Avalon” i „Merlin’s Dragon”.
Zanim jednak swoją szansę otrzyma Merlin, do kin trafi ekranizacja „Kronik Wardstone” Josepha Delaneya (autor zapowiedział niedawno, że cykl liczyć będzie 12 tomów). Premiera „The Seventh Son” w reżyserii Siergieja Bodrowa zapowiadana jest na luty 2013 r. Podstawą dla scenariusza była powieść „Zemsta czarownicy”, której głównym bohaterem jest 13-letni Tom Ward (w tej roli znany z „Księcia Kaspiania” i „Portretu Doriana Greya” Ben Barnes). Chłopiec jest siódmym synem siódmego syna, dzięki czemu potrafi wyczuwać Zło, widzi także duchy i inne nadprzyrodzone stworzenia. Czyni to go naturalnym kandydatem na stracharza – pogromcę złych mocy, specjalizującego się w polowaniu na czarownice. Tom trafia więc pod opiekę mistrza, który przyucza go do niezwykłego fachu. Już na początku nauki przyjdzie mu jednak stawić czoło najpotężniejszej z wiedźm.
Książki Delaneya mają ogromną przewagę nad innymi pozycjami, na które stawia Hollywood – świetnie trafiają zarówno do młodych, jak i starszych czytelników. Stworzony przez Anglika świat nie jest tak efektowny, jak pełen dziwów Hogwart, może to jednak zadziałać na korzyść ekranizacji – zamiast bombardować widzów ogromem informacji i poświęcać fabułę na ołtarzu efektów specjalnych, filmowcy będą zmuszeni postawić na umiejętności aktorów i budowanie atmosfery grozy.
Ender wchodzi do gry
Na osobną kategorię zasługuje „Gra Endera” na podstawie powieści Orsona Scotta Carda, jednego ze sztandarowych dzieł science fiction. Z jednej strony ekranizacja tej książki przywoływana jest w każdej dyskusji na temat ewentualnych następców serii o młodym czarodzieju, z drugiej jednak – jej historia sięga daleko w przeszłość, w czasy przed „erą Pottera”.
Ogromna popularność zarówno „Gry...”, jak i dalszych tomów cyklu od lat wabi hollywoodzkich producentów. Jeszcze niedawno wydawało się, że prace nad filmem w końcu ruszą, prawa wykupiło Warner Bros., za kamerą stanąć miał zaś Wolfgang Petersen. Największym problemem był jednak Card, niegodzący się na żadne większe zmiany względem oryginału (filmowcom nie wolno na przykład zabić żadnej postaci, która nie ginie w książce). Przez długi czas wydawało się, że upór autora będzie przeszkodą nie do przejścia.
Wtedy jednak Card zdecydował, że sam napisze scenariusz, a prawa do ekranizacji przejęło Summit Entertainment, czyli twórcy „Zmierzchu”. Reżyserem został Gavin Hood („W pustyni i w puszczy”, „Wolverine”). We wrześniu ruszyły castingi, zdjęcia mają się rozpocząć na początku przyszłego roku. Wszystko wskazuje na to, że w marcu 2013 r. czytelnicy na całym świecie doczekają się więc przeniesienia na ekran historii posiadającego polskie korzenie Andrew „Endera” Wiggina, młodego geniusza i wybitnego stratega, który stanowi ostatnią nadzieję ludzkości w wojnie z potężnymi najeźdźcami z kosmosu.
Dzielenie tortu
Hollywood wciąż powiększa swoją kolekcję praw do ekranizacji. Universal przejął niedawno „Maximum Ride”, dla którego podstawę stanowi siedmiotomowy cykl autorstwa Jamesa Pattersona. Jest to historia grupki nastolatków, którzy są w 98 proc. ludźmi i w 2 proc. ptakami, dzięki czemu mają skrzydła i potrafią latać. Reżyserką zapowiadanego na 2013 r. filmu będzie Catherine Hardwicke, wcześniej kierująca pracami na planie „Zmierzchu”.
Jako połączenie historii Edwarda i Belli z przygodami Harry’ego Pottera reklamowana jest seria „Kroniki Obdarzonych” autorstwa Kami Garcii i Margaret Stohl, którą otwierają „Piękne istoty”. Film miał trafić do kin jeszcze w 2011 r., na to się jednak nie zanosi.
Poślizg mają również prace nad ekranizacją „Tu żyją smoki” Jamesa A. Owena, powieści otwierającej 10-tomowe „Kroniki Imaginarium Geographica”. Poza tym, że w projekt zaangażowany jest jeden z producentów „Władcy pierścieni”, Rick Porras, a za scenariusz odpowiada Travis Wright („Eagle Eye”), nie wiadomo jednak nic.
Koniec ery Pottera – jak chcieliby filmowcy – powinien stać się jednocześnie początkiem panowania w kinach innej serii skierowanej do młodego odbiorcy. Trudno dziś określić, kto ma największe szanse. „Opowieści z Narnii” mają już za sobą trudne początki, za „Kronikami Wardstone” przemawia świetna podstawa książkowa, Merlin z kolei może skusić magią, a zaplecze fanowskie „Igrzysk śmierci” to solidna baza do budowania filmowej marki.
Czarnym koniem okazać się może jednak „Gra Endera”, na którą znający powieść tatusiowie zaciągną swoje pociechy, dzięki czemu obraz ma szanse trafić do kilku pokoleń. Duży sukces któregokolwiek z tych tytułów nie zakończy jednak poszukiwań. Przeciwnie, sprawi, że młodzieżowi widzowie Pottera pozostaną na długo kluczową dla komercyjnego kina grupą odbiorców.