W nowojorskim Metropolitan Museum zorganizowano niedawno wystawę kreacji. Ich autorem był zmarły przedwcześnie, w wieku 40 lat, brytyjski projektant mody Alexander McQueen. Już sam fakt pokazywania sukienek w tak prestiżowym dla sztuki miejscu można by uznać za wydarzenie niezwykłe. Ale prawdziwie niezwykłe okazało się to, że ekspozycję zwiedziło 661 tys. ludzi, co – jak skwapliwie policzono – było ósmym wynikiem frekwencyjnym w historii słynnego muzeum. Najpierw jego dyrekcja, a następnie publiczność postawiły w ten sposób znak równości między obrazami dawnych mistrzów a całkiem współczesnym kunsztem posługiwania się igłą i nitką.
Nie po raz pierwszy zresztą. Prezentowanie w muzealno-galeryjnym entourage’u butów, spódnic czy garsonek ma sporą tradycję. Rzecz jasna nie wszyscy zasługują na takie wyróżnienie. Tylko najsłynniejsi. W tym samym Metropolitan Museum już w 1983 r. zorganizowano wystawę kreacji Yves Saint Laurenta, którego zresztą chętnie zapraszały także inne muzea, aż po Le Petit Palais w Paryżu, które w 2010 r. zorganizowało mu wielką retrospektywę.
Na muzealne sale trafiali też Versace, Valentino czy Jean Paul Gaultier, ale chyba najczęściej dopieszczaną okazała się Chanel. M.in. w 2008 r. rozpoczął się światowy tour wystawy prezentującej jej legendarne kreacje oraz inspirowane nimi prace takich artystów, jak Daniel Buren, Nobuyoshi Araki, Sophie Callé czy Yoko Ono, a więc twórców ze światowej pierwszej ligi. Na tę okazję inna gwiazda, tym razem architektury, Zaha Hadid zaprojektowała specjalny pawilon. Przez trzy lata ekspozycja odwiedziła m.in. Hongkong, Tokio, Nowy Jork, Moskwę i Londyn.
Wydaje się, że za dość powszechnym wprowadzaniem produktów odzieżowych na salony sztuki kryją się dwie motywacje.