Akademia poderżnęła sobie gardło
Rozmowa z Agnieszką Holland nie tylko o Oscarach
Janusz Wróblewski: – Skończyło się na nominacji, ale szczęście było bardzo blisko. Jest pani rozczarowana?
Agnieszka Holland: – Nie. Przypuszczałam, że tak się stanie. Mieliśmy pecha, że w naszej konkurencji startowało irańskie „Rozstanie”. Gdyby nie ten film, mogliśmy wygrać. A przegrana z takim przeciwnikiem ujmy nie przynosi. Czuję się lepiej niż kilku kolegów, na przykład Terrence Malick. Zarówno on, jak i jego „Drzewo życia” nic nie dostało, mimo że mieli dużo słabszych konkurentów.
W kategorii nieanglojęzycznej werdykt był sprawiedliwy?
W ocenie sztuki nie ma czegoś takiego jak sprawiedliwość. Mogę tylko powiedzieć, że ten werdykt na pewno nie był niesprawiedliwy. Bardzo cenię „Rozstanie”. Uważam je za wyjątkowe dzieło. Asghar Farhadi jako człowiek i reżyser przypomina Krzysztofa Kieślowskiego. Kiedy odbierał nagrodę czułam do niego podziw. Cieszyłam się, że to on, a nie Kanadyjczyk Philippe Falardeau. Gdyby wygrał „Monsieur Lazhar” uznałabym to za nieporozumienie.
Co by się zmieniło, gdyby jednak to pani otrzymała Oscara?
Poczułabym większego kopa. Chociaż w tej kategorii Oscar nie liczy się na rynku amerykańskim aż tak bardzo. „W ciemności” wciąż jest oglądane, ma przyzwoitą frekwencję. Może zobaczyłoby go trochę więcej widzów.
W głównych kategoriach wygrała francuska, czarno-biała, niema komedia „Artysta”. To był również pani faworyt?
Zwycięstwo „Artysty” uważam za nieszczęście. Wygrał fajny, ale pusty film. Widownia za nim nie przepada. To powoduje, że ta nagroda trochę ucierpiała na prestiżu.