Jim Jarmusch jest muzykiem. Epizod grania i śpiewania w The Del-Byzanteens – ciekawej, ale mało znanej nowojorskiej grupie z początku lat 80. – miał miejsce wcześniej niż jego pierwsze sukcesy filmowe i został zapomniany. Mimo że zagrali wspólny koncert z New Order i zilustrowali muzycznie wczesną wystawę zdjęć Nan Goldin. Ale Jarmusch wraca jako gitarzysta w dość ambitnym przedsięwzięciu – duecie z lutnistą Jozefem van Wissemem.
Jeśli spojrzymy na karierę filmową Jarmuscha z perspektywy jego nowej płyty, okaże się, że była niezwykle konsekwentna – przedwcześnie posiwiały 59-letni amerykański reżyser przez całe życie pod płaszczykiem kina prowadził poszukiwania muzyczne. Publicznie rozszyfrowany został tylko raz. Gdy Tom Waits – po wejściu na ekrany filmu „Poza prawem” – zwrócił się do niego: „Jim, słuchaj, to nie jest twój film, to tylko reklamówka mojej piosenki”.
Scenariusz do muzyki
„Kiedy wchodziłem w świat kina, znałem więcej muzyków niż filmowców” – mówił Jarmusch. I było to widać już w „Inaczej niż w raju”, opowieści o wędrówce przez Stany Zjednoczone trzech młodych ludzi, których grają John Lurie (lider jazzowej grupy The Lounge Lizards), Danny Rosen (gitarzysta tej samej formacji) oraz Richard Edson (pierwszy perkusista Sonic Youth). W tle pojawia się jeszcze Rammellzee – artysta hiphopowy i twórca graffiti. Jarmusch, człowiek z tego samego środowiska, zamiast biedzić się ze znalezieniem aktorów, którzy mogliby zagrać wymyślone przez niego postaci, dopisywał scenariusz do ludzi, jakich znał.
Dalej robił to samo, tylko na większą skalę. Do „Poza prawem”, oprócz Luriego (i Roberto Benigniego), ściągnął przeżywającego bardzo kreatywny okres kariery Toma Waitsa, którego umiejętności kompozytorskie wykorzystał później w „Nocy na Ziemi” (i to w wymiarze większym niż tylko jedna piosenka).