Pomysł, by inscenizację „Latającego Holendra” (w Polsce używało się zawsze tytułu „Holender tułacz”) oprzeć na wszechobecnej wodzie, był trafny: woda jest żywiołem tej opery, pierwszej dojrzalszej w dorobku Richarda Wagnera. Dzieło powstało po pechowej podróży morskiej, zakończonej burzą i rozbiciem statku o skały Norwegii. Traf chciał, że kompozytor rok wcześniej przeczytał nowelę Heinricha Heinego, opowiadającą legendę o potępionym Holendrze – żeglarzu tułającym się po wodach świata i szukającym kobiety, której miłość wyzwoliłaby go od cierpień. Połączył więc te inspiracje. Opowieść Heinego jest ironiczna, Wagner jednak (za zgodą pisarza) potraktował rzecz jako baśń romantyczną, odmalowując w muzyce żywioły i emocje, począwszy od samej uwertury, obrazującej burzę na morzu.
Woda jest też popularna w nowomodnych wystawieniach oper, nawet jeśli do nich nie pasuje. Zdarzały się już obrazy piękne, z obecnością wody uzasadnioną, jak w „Rusałce” Dvorˇáka w Operze Paryskiej w reżyserii Roberta Carsena. Ale też niemające nic wspólnego z treścią, jak w „Królu Rogerze” Szymanowskiego, zinterpretowanym w tej samej Operze Paryskiej przez Krzysztofa Warlikowskiego, czy też w „Eugeniuszu Onieginie” Czajkowskiego w Operze Krakowskiej (reż. Michał Znaniecki), gdzie w ostatnim akcie wszyscy chodzą w kaloszach, a z żyrandoli kapie woda, ponieważ bohaterowi roztopiło się serce z lodu.
Na scenie Opery Narodowej woda wcześniej pojawiła się tylko gościnnie, gdy Pina Bausch ze swoim teatrem pokazała słynny „Vollmond”. Tam również przez wodę przebiega kobieta w białej, długiej sukni, i do tej sceny wyraźnie nawiązuje etiuda taneczna nałożona przez Mariusza Trelińskiego (i choreografa Tomasza Wygodę) na uwerturę.