Zaczynają od rozgrzania publiczności: trzeba z nimi krzyczeć („Szczerze? Słabizna!”), przerysowywać gesty, robić miny, ćwiczyć artykulację. Niepostrzeżenie rodzi się wspólnota – widownia i aktorzy stają się jedną grupą. Podczas spektaklu widzowie będą proszeni o podanie słów haseł do improwizacji, o wystartowanie kolejnych scen („3, 2, 1, masakra!”) itd. Duszna, zatłoczona sala klubu wypełnia się śmiechem. Nawet niedowiarkowie, którzy programowo nie wykonują wspólnych ćwiczeń, po pewnym czasie zapominają o dystansie i poddają się działaniu zdarzenia. Ani to spektakl, ani kabaret, a publiczność sprawia wrażenie, jakby ją poddano radosnej terapii.
– Zawsze bałam się, że ktoś wyciągnie mnie z publiczności, teraz sama tutaj stoję – mówiła na scenie Dorota Masłowska, która dwukrotnie występowała z Klancykiem. Jej rola polegała na poddaniu tematu, jak w jazzie, wymyśleniu postaci, które ożywały na scenie. Improwizatorzy weszli w świat znany z jej książek, pojawiało się blokowisko i osoby: gwiazda hip-hopu, jego przyjaciel, dziewczyna z Francji o wdzięcznym imieniu „Je m’appelle” i zbuntowana nastolatka malująca czarnym sprayem po czarnej ścianie. Postaci stwarzają się w czasie dialogu, w interakcji. – Najciekawsze jest to, że jak ktoś obok ciebie powie coś zupełnie zaskakującego, ty nagle wiesz dokładnie, co odpowiedzieć. Z abstrakcji coś się zawiązuje. Nasze spektakle są czymś, czego żadne z nas samo by nie wymyśliło – mówi Krzysztof Wiśniewski.
Żadne z nich osobno nie stworzyłoby też czegoś tak śmiesznego, bo to zderzenie słów, zdań i działań uruchamia pokłady komizmu. W przerwie spektaklu Dorota Masłowska uzupełnia losy bohaterów. Akcja przenosi się w przyszłość, na zgliszcza blokowiska.