Spontaniczne reakcje uczestników warszawskiej premiery „Danuty W.” świadczyłyby raczej o tym, że książkę przeczytali bardzo pobieżnie. Nietrudno było bowiem zauważyć, że o niektórych zdarzeniach z życia Wałęsów dowiadywali się dopiero w teatrze. Zarazem wyczuwało się – jakby to powiedzieć, żeby nikogo nie obrazić – pewnego rodzaju sympatyczną pobłażliwość wobec narratorki. Danuta W. zwierza się, że jej marzeniem było, aby choć jedno z dzieci zostało duchownym. Śmiech na widowni. Bohaterka wspomina jeden ze swoich pobytów w strajkującej stoczni, kiedy to już wychodząc, słyszy przemawiającego męża: „Co on mówi? I wracam do dzieci!”. Śmiech. Niektóre szczere rozmowy z papieżem Janem Pawłem II też rozweselały publiczność, a już chyba najbardziej Lech Wałęsa słuchający Radia Maryja – „żeby znać wroga”.
W dwuipółgodzinnym spektaklu (z 20-minutową przerwą) trudno było zmieścić zawartość całej książki. Adaptacja wydaje się jednak trafna, eksponuje przy tym kilka wątków, które na scenie wybrzmiewają może nawet mocniej.
O dojrzewaniu i samotności
„Danuta W.” w wykonaniu Krystyny Jandy jest w dużej mierze opowieścią o dojrzewaniu. Takiej bohaterki nie zauważyła polska literatura, mimo że mieliśmy nurty wiejskie, podmiejskie czy nawet robotniczo-chłopskie. Wałęsowa w żadnej z takich książek by się nie zmieściła. W swej narracji nie mitologizuje wsi, nie jest sentymentalna, ale też nie ma najmniejszego zamiaru użalać się nad sobą. Co też ciekawe, jej awans społeczny – mimo wszystko awans – nie odbywał się według powszechnego w tamtych czasach wzorca, czyli poprzez edukację.