Zaprojektowany przez Austriaka Coopa Himmelblaua, wybudowany za 150 mln dol., potężny stalowy obiekt w kształcie meduzy, w którym od niedawna mieści się siedziba Busan Film Festival, przypomina rozbite modernistyczne konstrukcje Franka Gehry’ego. Wrażenie robi potęga ujarzmionej przestrzeni, dobrze osadzonej w dalekowschodniej tradycji, i wizjonerstwo. Mówi to sporo o ambicjach organizatorów starających się dorównać stylem i rozmachem największym imprezom miksującym globalną kulturę.
Dzięki hojnemu wsparciu ze strony koreańskich koncernów i ogromnym dotacjom rządu, który uznaje kino za strategiczną gałąź przemysłu, w ciągu zaledwie paru lat impreza wyrosła na lidera na azjatyckim rynku. Z punktu widzenia Europejczyków zaspokaja ona potrzebę współpracy między Wschodem i Zachodem, do czego np. równie atrakcyjne i porównywalne Toronto nie przykłada aż tak wielkiej wagi. Dla Koreańczyków, którzy nie mają zwyczaju oglądania czegokolwiek poza rodzimą twórczością i hollywoodzkimi hitami, festiwal odgrywa rolę edukacyjną. Pozwala zapoznać się z tym, co inspiruje innych, a co przeszkadza w ekspansji ich własnych treści kulturalnych. Z drugiej strony, pod pretekstem tworzenia pola wymiany doświadczeń na osi Tokio–Seul–Pekin, impreza jest prężnie i skutecznie działającą machiną promocyjną ich bardzo zróżnicowanej oferty multimedialnej.
Kwintesencja idola
W usytuowanym w luksusowej dzielnicy Nampo-dong nowoczesnym, 10-kondygnacyjnym Centrum Festiwalowym, wyposażonym m.in. w cztery ogromne sale projekcyjne, amfiteatr na tysiąc miejsc, przestronne sale wystawowe, 10 sklepów, filmotekę z montażownią i wygodne restauracje, do których prowadzą kilometry ruchomych schodów, odbywają się równocześnie dziesiątki imprez. Targi filmowe, seminaria, panele dyskusyjne, w tym roku poświęcone m.