Kultura

Zagraj mi niebieski

Czy warto wychowywać dzieci wśród dźwięków?

Joanna ­Bronisławska – uczy muzyki od kilkunastu lat, prowadzi warsztaty muzyczne. Nagrywa i koncertuje jako Asi Mina. Joanna ­Bronisławska – uczy muzyki od kilkunastu lat, prowadzi warsztaty muzyczne. Nagrywa i koncertuje jako Asi Mina. Tadeusz Późniak / Polityka
O korzyściach płynących z dorastania wśród dźwięków - mówi Joanna Bronisławska.
„Muzyki trzeba się uczyć po to, żeby więcej słyszeć, więcej odczuwać, żeby dodać do rzeczywistości czwarty wymiar”.Dmitry Kovyazin/PantherMedia „Muzyki trzeba się uczyć po to, żeby więcej słyszeć, więcej odczuwać, żeby dodać do rzeczywistości czwarty wymiar”.

Jarek Szubrycht: – Po co moje dziecko ma się uczyć muzyki? Muzyk to niepewny zawód, wolałbym, żeby zostało chirurgiem albo inżynierem.
Joanna Bronisławska: – A po co się uczy matematyki?

Bo jest potrzebna w życiu, nie tylko inżynierowi. Kiedy idę na zakupy, mogę policzyć, czy mi dobrze wydano.
Muzyki trzeba się uczyć po to, żeby więcej słyszeć, więcej odczuwać, żeby dodać do rzeczywistości czwarty wymiar. Nazwijmy to uwrażliwieniem. Ale są też i bardziej racjonalne powody. Uczenie muzyki w przedszkolu i w niższych klasach szkoły podstawowej pomaga w nauce innych przedmiotów – czytania, matematyki. Pomaga w procesie lateralizacji, czyli ustalenia podziału zadań pomiędzy półkulami mózgowymi.

Kiedyś zauważyłam, że 70 proc. dzieci, które uczę, to dzieci lekarzy, i zaczęłam rodziców pytać, dlaczego chcą, żeby grały. I oprócz ambicjonalnych pobudek typu „ja też chciałam grać, a nie mogłam”, wyjaśniono mi, jak bardzo korzystne jest zajmowanie się muzyką od najmłodszych lat także z neurologicznego punktu widzenia.

Mówi się, że reforma szkolnictwa z 1999 r. była szkodliwa dla nauczania muzyki. W jakim sensie?
Muzyka stała się częścią tzw. kształcenia zintegrowanego. Jest ujęta w podręcznikach pod postacią kilku nut do wpisania, paru piosenek, są też dodatki do książek, czyli podkłady, do których dzieci śpiewają. Brakuje żywej muzyki, której żaden podkład nie zastąpi. Zresztą nauczyciele sami przyznają, że sobie z tym nie radzą. W klasach I–III jest przecież jeden główny nauczyciel. Mój syn na przykład w pierwszej klasie nie miał muzyki w ogóle i pani przyznawała, że ona się na tym nie zna, i jedyne, co może zrobić, to puszczać ten podkład z płyty. Szkoły nie szukają profesjonalistów, a rola muzyki często zostaje sprowadzona do wątpliwej jakości ozdoby imprez szkolnych. Gdzie najczęściej dzieci do wspomnianych wcześniej taśm tańczą albo śpiewają.

W szkołach powiedzą, że zmiany wymagają pieniędzy, których nie mają.
Przede wszystkim trzeba zmienić myślenie. Z jednej strony muzyka jest wszędzie – w sklepie, w toalecie, w windzie. A z drugiej strony traktuje się ją jako coś nieważnego. Dzieci nie uczy się zauważania pewnych sytuacji estetycznych i jeżeli my, jako rodzice, tej potrzeby w nich nie wykształcimy, to one będą myślały, że muzyka musi być taka, jaką dostają z radia czy telewizji, czyli najczęściej zła. Nie każdy ma potrzebę poszukiwania i odnajdywania tego, co jest głęboko zakopane. By nie szukać daleko, odwołam się do roku Johna Cage’a, który właśnie trwa.

Okazuje się, że nauczyciele muzyki wciąż jeszcze są zaskoczeni tym, co Cage robił i mówił sto lat temu – że wszystko jest muzyką, że można grać na szklankach, workach foliowych, że czytając gazetę czy stukając w stół, można zrobić świetny utwór. Przecież to, co oni uznają za trudną do przyjęcia nowość, to początek XX w.! Muzyka nie zaczyna się ani nie kończy na Moniuszce i Chopinie.

Swoje lekcje muzyki z podstawówki zapamiętałem jako zapisywanie nut, których nie rozumiałem…
…a więc zajęcia z kaligrafii!

Może jednak nie wszyscy musimy śpiewać i grać? Ci najzdolniejsi idą przecież do szkoły muzycznej.
Opowiem, jak to działa. Do wybranych przedszkoli wysyłane są panie, które przyglądają się dzieciom na zajęciach z rytmiki. Dziecko, które zwróci ich uwagę tym, że ładnie klaszcze czy równo skacze, dostaje karteczkę dla rodziców: „dziecko wykazuje zdolności muzyczne, zapraszamy w maju na egzaminy do szkoły muzycznej pierwszego stopnia”. Powiedzmy, że w grupie liczącej 25 dzieci pięcioro dostanie taką karteczkę. Trójka rodziców weźmie to na poważnie, dwójka z nich dociera na egzamin, a jedno z tej dwójki zdaje, bo zainteresowanie jest bardzo duże, a miejsc bardzo mało. I z czym zostaje tamta czwórka, która też przecież została wybrana? A gdzie są dzieci z tych przedszkoli, do których nikt nie dotarł?

Trudne są te egzaminy?
Testy, które coraz częściej się na nich stosuje, tzw. średnia miara słuchu muzycznego Edwina E. Gordona, są tak skonstruowane, że moim zdaniem badają bardziej koncentrację czy gotowość szkolną jako taką niż zdolności muzyczne. To przygotowanie do wszechobecnego wyścigu szczurów, co mnie przeraża.

 

Co czeka młodych ludzi, którym udało się przecisnąć przez to sito?
Znajdą się w systemie edukacji bardzo nastawionym na profesjonalizm, co nie każde dziecko wytrzymuje. Repertuar szybko staje się ciężki i w 90 proc. oparty na muzyce klasycznej. Co pół roku mamy do zaliczenia jedną etiudę, jedną sonatinę, jeden utwór dowolny i jednego Bacha. Trzeba poznać style, techniki, zaliczyć dwa popisy w ciągu półrocza i egzamin półroczny. Trzeba grać równo, szybko i czysto.

Tymczasem niektóre dzieci wyobrażają sobie, i słusznie, że muzyka to coś jeszcze. Widziały Adele i są zachwycone, a muszą grać etiudę. Pojawiają się pierwsze zgrzyty: „Ja bym chciała być piosenkarką albo na gitarze sobie grać, a tu są nuty, one są trudne i ja ich w ogóle nie rozumiem”. Na tym etapie dla wielu dzieci kończy się przygoda ze szkołą muzyczną.

Jaką mają alternatywę?
Istnieją różne szkoły prywatne i ogniska, ale tam z kolei bywa kiepsko z poziomem. Zdarzają się zajęcia polegające na tym, że szóstka dzieci gra na klawiszach, ze słuchawkami na uszach, i jeden pan pomiędzy tymi dziećmi krąży, uczy je grać funkcje w lewej ręce, a melodii prawą ręką, na pamięć. Takie dzieci trafiają potem do mnie na lekcje i okazuje się, że jedyne, co potrafią po kilku latach gry nauki na instrumencie, to cztery kawałki wykute na pamięć. A przecież muzyka to kanał komunikacyjny, to język!

W państwowej szkole muzycznej jest inaczej?
Przez 12 lat szkoły muzycznej nie miałam nigdy zadania „skomponuj utwór”. Nigdy. Zawsze było: powtórz, odtwórz. A przecież to właśnie dzieci interesuje, to w najbardziej naturalny sposób można z nimi zrobić – postawić na ich własną twórczość, własne pomysły. Tymczasem w szkołach tak ogranicza się myślenie o muzyce, że potem opuszczają je muzyczni rzemieślnicy, niezwykle sprawni, świetni instrumentaliści, ale pozbawieni własnej osobowości albo tłumiący tę osobowość, często sfrustrowani i zagubieni. W każdej sytuacji w panice rozglądają się za nutami.

Nie chcę nikogo obrażać ani uogólniać, ale takie mam doświadczenia. Zawsze śmiałam się, że skończyłam zawodówkę – bo kończąc II stopień szkoły muzycznej, uzyskujesz tytuł: muzyk instrumentalista, specjalizacja np. gitara klasyczna. Tymczasem amator, w znaczeniu tego słowa jak najbardziej pozytywnym, nie zastanawia się, co ma grać, tylko o czym. Maluchy też to potrafią. Kiedy mówię mojemu synowi: „zagraj mi kolor niebieski”, on się nie zastanawia i nie puka w głowę, tylko improwizuje. Dzieci to potrafią robić, rodzą się z tym, ale system je tego oducza.

Zostawmy więc system. Jak samemu zainteresować przedszkolaka muzyką?
Jeśli ktoś sam się nią nie interesuje, nie będzie to łatwe, bo muzyka albo jest w domu obecna, albo nie. Ale można zacząć od bajek, takich sprzed lat, z bogatą oprawą muzyczną, często w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Małe dziecko potrzebuje libretta, opowieści. Kiedy puszczałam mojemu synkowi „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego, opowiadałam mu, o czym to jest. U nas dominuje kultura obrazkowa, a jak dziecko coś zobaczy, to albo się zachwyci, albo wystraszy, ale już sobie tego nie wyobrazi po swojemu, a to najbezpieczniejsza dla niego forma poznania.

Muzykę dla dorosłych też można puszczać maluchom? Czy trzeba się kurczowo trzymać bajek?
To kwestia wrażliwości. Ja puszczam moim dzieciom to, czego sama słucham. Na przykład mój pierwszy syn zaczął słuchanie od Elvisa Presleya i Barbary Morgenstern, i „Soothing Sounds for Baby” Raymonda Scotta. To kompozytor, który w połowie lat 60. stworzył zestaw trzech płyt z dźwiękami dostosowanymi do danego okresu rozwoju małego dziecka od pierwszego do szóstego miesiąca, potem od szóstego do dwunastego i od dwunastego do osiemnastego. Dorośli ledwie je wytrzymują, przez taki trochę pozytywkowy charakter, ale dzieciom się podobają.

Potem przyszedł czas na kołysanki z całego świata, ale i inne rzeczy, na przykład piosenki z Kabaretu Starszych Panów. A kiedy miał pięć lat, mój Kajetan mówił: „spraw Panie Boże, żebym miał głos jak Tom Waits” (śmiech). Młodszy, trzyletni Jeremi, obecnie słucha Davida Byrne’a i Efterklang, na przemian z soundtrackiem z „Batmana”, a od Mikołaja chce dostać małą waltornię.

 

Moje dzieci też słuchały tych wszystkich fajnych rzeczy, od kołyski. Była muzyka poważna, jazz, muzyka afrykańska… Uwielbiały to. A potem w telewizji trafiły na „Crazy Frog” czy jakiegoś bekającego misia i wszystkie dobre rzeczy poszły w odstawkę. Jak się przed tym bronić?
Sama chciałabym znać odpowiedź na to pytanie. Nie można trzymać dzieci pod kloszem i izolować je od takich bodźców, bo muszą wiedzieć, jaka jest rzeczywistość, żeby umieć w niej później żyć. Zabraniając, nie ochronimy dziecka, ale tak jak mu mówimy, żeby myło zęby, tak samo konsekwentnie możemy puszczać muzykę, którą uważamy za dobrą. Trzeba wierzyć, że kiedy już się tą „Crazy Frog” nasycą, będą umiały wybrać coś dobrego.

Inna sprawa, że przestrzeń muzyczna, w której nasze dzieci dorastają, jest na pewno bogatsza od tej, w której my się wychowywaliśmy, ale chyba gorszej jakości. Nie byłam nigdy fanką Maanamu, ale to był świetny zespół. Nie byłam fanką Lady Pank, ale oni potrafili napisać zgrabną piosenkę. Mogłam kogoś nie lubić, ale potrafiłam go rozpoznać po czterech dźwiękach, a to, co dzisiaj leci w radiu, jest nie do zapamiętania. Wszyscy śpiewają i grają tak samo, nijako, szaro.

Załóżmy, że misja edukacyjna zakończona została powodzeniem i maluch chce grać. Czym kierować się, wybierając instytucję lub osobę, której powierzymy jego talent?
Trzeba liczyć na szczęście. Niezależnie od tego, czy decydujemy się na instytucję czy lekcje prywatne, gra na instrumencie jest nauką indywidualną, więc zawsze jest to tak naprawdę spotkanie z drugim człowiekiem. Takim, który staje się dla dziecka mistrzem, zdobywa jego zaufanie, odkrywa przed nim wszystkie tajemnice, ale jak prawdziwy mistrz pozwala się uczniowi przerosnąć, nie boi się błędów i przyznaje do niewiedzy. Ale można też trafić na człowieka, który zmarnował życie, bo chciał być pianistą koncertującym, ale się nie udało, i teraz za karę uczy twoje dziecko.

Uczy pani muzyki od kilkunastu lat swoją autorską metodą. Na czym ona polega?
Pamiętam wszystko, czego sama nie umiałam, z czym ­miałam problem, i na tej bazie buduję swoje metody pracy z dziećmi. Czasem podczas 45-minutowej lekcji trzeba przez pół godziny rozmawiać, ale za to 15 minut grania okazuje się bardziej sensowne. Są dzieci, z którymi wystarczy po prostu poćwiczyć, a są i takie, które potrzebują poczuć się bezpiecznie, żeby móc grać. Nie uznaję bezsensownego stukania w klawisze. Wprawki ćwiczymy, by później móc się wypowiedzieć we własnym imieniu. Nawet kiedy gramy gamę, pytam, o czym ją grają. Zawsze staram się nadawać sens nawet tym działaniom, które wydają się dzieciom najbardziej nudne. Moja uczennica kiedyś powiedziała: „Nie lubię ćwiczyć, kiedy nie umiem”. Rzecz w tym, że żeby umieć, trzeba ćwiczyć. Poćwiczysz, umiesz – lubisz! Wszyscy z natury jesteśmy leniwi, dlatego ważne jest, żeby ucznia dobrze i mocno zmotywować.

Ostatnio karierę robią różne wschodnie szkoły, które pozwalają ponoć na taśmową produkcję kolejnych Lang Langów.
Motywacja i kultura tych krajów są tak odmienne od naszych doświadczeń, że możemy sobie o tym podyskutować, ale nie zrozumiemy tego nigdy. Widziałam niedawno fragment chińskiego „Mam talent” – grupa pięciu czy sześciu kilkuletnich gitarzystów świetnie grała i jeszcze miała do tego opracowaną choreografię. Na początku się z tego śmiałam, ale za którymś razem popłakałam się, bo uświadomiłam sobie, że za tymi uśmiechniętymi twarzami musi kryć się jakiś koszmar. Dla mnie, jako nauczyciela, to niewyobrażalne, że można tak wytresować dzieci.

Ale nawet u nas nauczyciele częściej krytykują, niż chwalą. Próbują też przekierowywać uczniów, łamać ich, autorytet budować na strachu, kształtować na swoją modłę. Ktoś dużo gada – to każą mu siedzieć cicho. Ktoś milczy – chcą, żeby zaczął mówić. A przecież powinno być odwrotnie, potencjał naturalny mądrze byłoby wykorzystać. Jeśli ktoś dużo gada, to może zostanie wziętym adwokatem?

 

JOANNA ­BRONISŁAWSKA – uczy muzyki od kilkunastu lat, prowadzi warsztaty muzyczne. Nagrywa i koncertuje jako Asi Mina. Jej ostatnia płyta, „Wybiegły”, to słuchowisko dla dzieci do wierszy Lecha Janerki nagrywane z młodzieżową Orkiestrą Leopolda. Była kuratorką programu dziecięcego „EUgeniusz” podczas inauguracji polskiej prezydencji w UE.

Polityka 02.2013 (2890) z dnia 08.01.2013; Ludzie i Style; s. 88
Oryginalny tytuł tekstu: "Zagraj mi niebieski"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną