Jarek Szubrycht: – Po co moje dziecko ma się uczyć muzyki? Muzyk to niepewny zawód, wolałbym, żeby zostało chirurgiem albo inżynierem.
Joanna Bronisławska: – A po co się uczy matematyki?
Bo jest potrzebna w życiu, nie tylko inżynierowi. Kiedy idę na zakupy, mogę policzyć, czy mi dobrze wydano.
Muzyki trzeba się uczyć po to, żeby więcej słyszeć, więcej odczuwać, żeby dodać do rzeczywistości czwarty wymiar. Nazwijmy to uwrażliwieniem. Ale są też i bardziej racjonalne powody. Uczenie muzyki w przedszkolu i w niższych klasach szkoły podstawowej pomaga w nauce innych przedmiotów – czytania, matematyki. Pomaga w procesie lateralizacji, czyli ustalenia podziału zadań pomiędzy półkulami mózgowymi.
Kiedyś zauważyłam, że 70 proc. dzieci, które uczę, to dzieci lekarzy, i zaczęłam rodziców pytać, dlaczego chcą, żeby grały. I oprócz ambicjonalnych pobudek typu „ja też chciałam grać, a nie mogłam”, wyjaśniono mi, jak bardzo korzystne jest zajmowanie się muzyką od najmłodszych lat także z neurologicznego punktu widzenia.
Mówi się, że reforma szkolnictwa z 1999 r. była szkodliwa dla nauczania muzyki. W jakim sensie?
Muzyka stała się częścią tzw. kształcenia zintegrowanego. Jest ujęta w podręcznikach pod postacią kilku nut do wpisania, paru piosenek, są też dodatki do książek, czyli podkłady, do których dzieci śpiewają. Brakuje żywej muzyki, której żaden podkład nie zastąpi. Zresztą nauczyciele sami przyznają, że sobie z tym nie radzą. W klasach I–III jest przecież jeden główny nauczyciel. Mój syn na przykład w pierwszej klasie nie miał muzyki w ogóle i pani przyznawała, że ona się na tym nie zna, i jedyne, co może zrobić, to puszczać ten podkład z płyty.