Prawie 70-letni Manfred Eicher na próbie nowej grupy Tomasza Stańki ustawia mikrofony. Milimetr w lewo, milimetr w prawo. Młodemu kontrabasiście zwraca uwagę, że wzmacniacz za bardzo buczy. Przesuwa nawet odsłuch liderowi, gdy ten się odwraca. Premierowego koncertu nowej płyty „Wisława” w Monachium wysłucha przy konsolecie, obserwując najpierw, jak obsługa upycha w rzędach wszystkich czekających w kolejce na wejście. Bilety rozeszły się już dawno.
To nie asystent inżyniera dźwięku. Istniejąca 44 lata wytwórnia ECM – wciąż najsławniejsza marka jazzowa w Europie – jest po prostu królestwem jednego człowieka. Eicher wydał około 1200 płyt. Pod niemal wszystkimi podpisany jest jako producent i zawsze pojawia się w czasie sesji. – Myślę o muzyce, którą będziemy nagrywać, na długo przed wejściem do studia. To oraz nagrywanie i miksowanie to moje życie – mówi.
Ze Stańką pracuje od 1975 r., od czasu płyty „Balladyna”, ale zna go jeszcze dłużej – od momentu, gdy usłyszał kwintet Komedy z Namysłowskim i Stańką w składzie. – Kiedy poznaję muzyka, bardzo często przeradza się to w długotrwałą współpracę. Tak było z innymi, choćby z Janem Garbarkiem, Keithem Jarrettem. Stańko to jeden z muzyków, z którymi ECM związał się na dłużej – dodaje.
Za każdym razem rozmawia, umawia sesje w jednym z wybranych studiów (w wypadku „Wisławy” – Avatar w Nowym Jorku), przyjeżdża i sam rozstawia mikrofony. – Kiedy nagrywaliśmy „Litanię”, w ogóle nie ingerował, czytał partyturę. Nie odzywał się, było widać rodzaj aprobaty czy radości – komentuje Stańko, ale zaraz dodaje, że Eicher to jak dodatkowy członek zespołu. – W pierwszą płytę z polskim triem ingerował mało, w drugą więcej, w trzecią już bardzo poważnie.