Często biadolimy, że to czescy kompozytorzy umieli się przebić, i zastanawiamy się: czy nasi twórcy nie zasługiwali na podobne sukcesy? Dopiero w ostatniej dekadzie świat odkrył „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego, i to przy wydatnej pomocy polskich artystów i instytucji. Wcześniej Stanisława Moniuszkę próbowała promować Maria Fołtyn, a także nasi dyrygenci: Jan Krenz czy Antoni Wicherek. Postawili na „Halkę”, zakładając słusznie, że to historia bardziej uniwersalna od egzotycznego poza Polską „Strasznego dworu”. Ale niewiele to dało: pominąwszy czas po prapremierze, kiedy dzieło obeszło sceny europejskie (praską premierą w 1868 r., 10 lat po prawykonaniu, dyrygował sam Bedrˇich Smetana, kierujący w tym czasie tamtejszą operą, a w orkiestrze w altówkach zasiadał młody Antonin Dvorˇák), nigdy nie zadomowiło się w światowych repertuarach.
O innych polskich twórcach operowych, jak Władysław Żeleński, Roman Statkowski czy Feliks Nowowiejski, nie pamiętają już nawet sami Polacy, z wyjątkiem niezmordowanego Łukasza Borowicza, naszego muzycznego archeologa.
Z czeskimi operami jest inaczej. Jeśli chodzi o ojców tamtejszej sceny narodowej, popularność światową zdobyły co prawda tylko pojedyncze ich dzieła: „Sprzedana narzeczona” Smetany i „Rusałka” Dvorˇáka, choć każdy z tych kompozytorów napisał więcej oper. Te dwie jednak podbiły większość scen Europy oraz najważniejsze amerykańskie. Ponadto od kilkunastu lat triumfalny pochód przez sceny odbywają opery Leoša Janácˇka, przede wszystkim „Katia Kabanowa”, „Przygody Lisiczki Chytruski” i „Sprawa Makropulos”.