Pigułka nasenna ze smakowitą dawką trucizny
Rozmowa z reżyserem „Sklepu dla samobójców”
Janusz Wróblewski: – Czy to prawda, że we wczesnej młodości chciał pan zostać malarzem impresjonistą?
Patrice Leconte: – Tak, chodziły mi takie myśli po głowie. Głównie dlatego, że lubiłem samotność. Praca wydawała się lekka: ze sztalugami, światłem i pejzażem. Niewymagająca ośmiogodzinnego reżimu, bez anioła stróża w postaci zarozumiałego szefa. Wielką zaletą bycia impresjonistą wydawało mi się i to, że w przypadku porażki nieudany obraz można po prostu wyrzucić. Albo komuś sprzedać.
Zaczynał pan od rysowania karykatur i komiksów do magazynu „Pilote”. Malarzem pan jednak nie został.
Zaraz po maturze dostałem się do szkoły filmowej w Paryżu. Moi rodzice bardzo się cieszyli, lecz finansowo nie byli w stanie mnie wspierać. Wyjechałem z rodzinnego Tours i rzuciłem się na głęboką wodę. Rysowaniem zarabiałem początkowo na życie.
„Sklep dla samobójców” to pana pierwsza animacja. Dlaczego tak późno zdecydował się pan wykorzystać swoje plastyczne umiejętności w kinie?
Mimo że często oglądam filmy animowane, nigdy nie marzyłem, aby pójść tą drogą. Z rysowaniem od dawna nic mnie już nie łączy. Przez 45 lat realizowałem wyłącznie filmy aktorskie i dokumenty. „Sklep dla samobójców” też miał być realistyczną czarną komedią z gwiazdorską obsadą. Któregoś dnia pewien młody producent dał mi do przeczytania nową powieść mojego przyjaciela Jeana Teule’a, która bardzo mi się spodobała. Kupił do niej prawa i zaproponował adaptację. Szybko się zorientowałem, że nie podołam wyzwaniu.
Dlaczego?
Wyobraża pan sobie uśmiechniętych aktorów z ulgą wyskakujących z dziesiątego piętra, żeby roztrzaskać się o bruk?