To jest przeżycie: zobaczyć siebie granego przez kogoś, kto stara się naśladować mimikę, brzmienie głosu, gesty, sposób poruszania się pierwowzoru. Wrażenie jest jeszcze większe, gdy tworząc postać, imitator wkracza w sferę myślenia i światopoglądu, wypowiadając słowa, które mogły paść – od wielkiego dzwonu bądź sygnaturki codzienności. Sytuacja żyjącego lustra zarezerwowana jest dla tych, co współtworząc historię, zapisują ją na grzbietach swoich współczesnych. Czy VIP, widząc siebie skopiowanego przez aktora, bywa zadowolony? Pewnie tak, chociaż wie, że jest przystojniejszy, spojrzenie ma żywsze, namysł na czole okazalszy. Z drugiej jednak strony nawet niezbyt podobny imitator sygnalizuje, jak daleko zaszedł pierwowzór, jakie ma wzięcie w mediach, ile znaczy już dziś, a co dopiero w przyszłości.
Zawsze tak było. Politycy zgadzali się na to, by ich pokazywać, chociażby w wariancie satyrycznego wygłupu. Teatrzyk Qui Pro Quo wystawił w 1919 r. rewię „Misja jedzie” z tekstami Tuwima, Boczkowskiego i Własta. W rewii tej, nawiązującej do wizyty amerykańskiego finansisty Morgentaua, pojawili się na scenie znani politycy i artyści. Wiele pracy mieli charakteryzatorzy, dobierając peruki, strzygąc wąsy i bródki, sugerując grymasy na wypacykowanych twarzach. No i grany przez komika działacz ludowy Wincenty Witos nie musiał się przedstawiać, śpiewając:
„Pasałem se krówki
I doiłem je,
Byki i jałówki
To kompany me.
Wtem do paplamentu
Zaproszono mnie
Ta da Ra ta – aż na pana posła
Dola mnie wyniosła,
Teraz stawiam się”.
Równie łatwo rozpoznawalny był Artur Oppman, warszawski poeta Or-Ot. Ten opowiadał o swojej twórczości:
„Na staromiejskiej lutni gram,
Na wszelkie w życiu okoliczności
Wiersz okolicznościowy mam.