Prawie 25 lat temu Zappa grał w Polsce. Wiemy, że wystąpił w Gdańsku, jego trasa koncertowa mogła też – według niektórych doniesień – objąć Warszawę. Nazywał się Francesco Zappa, był włoskim wirtuozem wiolonczeli i kompozytorem muzyki baroku. Nikt by go dziś nie pamiętał, gdyby nie Frank Zappa, który dwa wieki później – zafascynowany zbieżnością nazwisk – dokonał nagrań jego muzyki.
Francesco był szanowanym kompozytorem, lecz nie zajął w swojej epoce szczególnie ważnego miejsca. Inaczej Frank – wielki, ciągle nie do końca zrozumiany geniusz XX-wiecznej muzyki – który 20 lat po śmierci (rocznica przypada w grudniu) doczekał się prawdziwego renesansu. Na rynek trafia znów cała jego dyskografia, w przygotowaniu jest sceniczna wersja jednego z jego najambitniejszych utworów „200 Motels”, a podczas nadchodzącego festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie muzyka Franka Zappy – po raz pierwszy w tak dużej prezentacji – dotrze na polską scenę. I każe się zastanawiać, co było u niego poważne, a co tylko zgrywą. Bo to jego główny problem – wszystko, włącznie z tym nagraniem Francesca Zappy, wydawało się żartem. I tylko ambicje Zappy, żeby dotrzeć ze swoją muzyką na salony, układają się w historię tragiczną.
Muzyczny biseksualista
Każdy miłośnik rocka zna anegdotę o tym, jak Zappa, wówczas nastolatek z Baltimore, kupił płytę z awangardowymi utworami Edgara Varèse’a. Tylko dlatego, że – jak wyczytał w prasie – była za trudna do słuchania dla ludzi o zdrowych zmysłach. A potem nie tylko nauczył się na pamięć całego słownika muzycznego, ale i zapisu nutowego, przy okazji – podstaw kompozycji. Od początku działał zgodnie z ogłoszoną później dewizą: „Umysł jest jak spadochron.