Gdy w połowie października Lorde, 16-latka z Nowej Zelandii, jednym susem wskoczyła na szczyt list bestsellerów, wszędzie słychać było zachwyty nad talentem i dojrzałością debiutantki. Tym bardziej że dorosłej muzyce towarzyszyły takie też wypowiedzi. Krytykowała na przykład proceder przesadnego korygowania urody gwiazd, bo zderzeni z perfekcją idolów fani czują się bezwartościowi. „Łącznie ze mną” – dodawała. Kiedy nowozelandzka minister sprawiedliwości gratulowała nastolatce wyczynu, jakiego nie dokonał wcześniej żaden z jej rodaków, zaznaczyła, że dziewczyna podbiła Amerykę „bez zdejmowania ubrania”.
Za chwilę jednak Lorde boleśnie rozczarowała słuchaczy wyznaniem, że kontrakt płytowy podpisała już trzy lata temu, a uwagę branżowych selekcjonerów zwróciła jako dwunastolatka. Wszystkim musiało się to skojarzyć z ubiegłorocznym przekrętem Lany Del Rey. Ona również wydawała się samorodkiem cudem wyłowionym z odmętów wirtualnej sieci, by wkrótce okazać się kreacją fonograficznych weteranów i ojca milionera.
Rozczarowanie fanów Lorde spotęgował fakt, że wcześniej ogłoszono ją pogromczynią plastikowych gwiazdek pokroju Miley Cyrus (wychowanka Disneya) czy Katy Perry (pupilka MTV). Teraz szczerość jej tekstów uznano za kalkulowaną ściemę, pewien magazyn nazwał sytuację „pokracznym spiskiem”. Inni doszukiwanie się jakiegokolwiek autentyzmu w popie wyśmiali jako głęboką naiwność.
Szczerze się sprzedać
Kolejną debatę na temat szczerości w muzyce podsyciły premierami swoich nowych płyt dwie ostentacyjnie kontrowersyjne artystki: Lady Gaga oraz M.I.A. – Mordy cywilów na Sri Lance, okrucieństwo polityków, historia mojej rodziny.