Czytałaś już „Americanah”? – pytali od dawna anglojęzyczni znajomi. Tak nazywa się powieść nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie, o której jest ostatnio bardzo głośno w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii. Jej bohaterką jest Nigeryjka, stypendystka Uniwersytetu Princeton, która prowadzi blog. A to znaczy, że przy każdym, nawet przypadkowym, spotkaniu zastanawia się, czy z tej rozmowy – dajmy na to o kwestiach rasowych (takie zbierają najwięcej lajków) – będzie dobry wpis na blogu. Słowo „Americanah” oznacza Nigeryjczyków, którzy wrócili ze Stanów do kraju, a cała książka jest świetnym portretem współczesnej Ameryki z jej podziałami klasowymi i rasowymi. A przy okazji historią miłosną: „Kiedy mężczyźni piszą powieści o miłości, to traktuje się je jako komentarz polityczny, a kiedy kobiety o tym piszą, to jest po prostu romans” – opowiadała sama Adichie w „Guardianie”.
„Americanah” znalazło się wśród 10 najlepszych książek roku „The New York Times” i otrzymało prestiżową National Book Critics Circle Award. Adichie okrzyknięto już nową, lepszą Zadie Smith. Staje się gwiazdą pierwszej wielkości – fragment jej wykładu o feminizmie pojawił się nawet w klipie „Flawless” Beyoncé. Co z tego, kiedy w Polsce nikt o Adichie nie słyszał i jeśli nawet „Americanah” ukaże się w najbliższych latach, najpewniej wpadnie w czarną dziurę, jak poprzednie jej książki, które u nas wyszły. A to tylko jeden przykład na to, jak coraz bardziej się rozmijamy, nie nadążamy za literaturą światową.
Jeszcze ponad 10 lat temu, kiedy ukazał się debiut Zadie Smith „Białe zęby”, było inaczej. Nowa, nieznana pisarka szybko zyskała w Polsce rzesze czytelników, nie wypadało nie znać jej debiutu i następnych książek, przede wszystkim świetnej powieści „O pięknie”. W dużej mierze była to również zasługa wydawnictwa Znak i promocji. Liczba recenzji i poświęconych tej książce dyskusji pokazała, że zdrowy snobizm kazał wtedy polskim czytelnikom i krytykom śledzić to, co jest ważne za granicą. A dziś?
Lista nieobecności
Lista najważniejszych książek „The New York Times” z roku na rok robi się dla nas coraz bardziej egzotyczna, nie znajdziemy już na niej Rotha, Updike’a czy DeLillo, za to pełno jest nieznanych u nas nazwisk. – Gdybym miała powiedzieć o tym, kto się w Polsce przyjął w takim znaczeniu, w jakim ponad 10 lat temu przyjęła się Zadie Smith, miałabym spory problem – przyznaje Alicja Gałandzij ze Znaku. – „Wyznaję” Jaume Cabre sprzedało się w podobnym nakładzie i to chyba, niestety, koniec listy.
Nawet Jonathan Franzen, pisarz, którym zaczytuje się Obama i który znalazł się na okładce „Time’a”, nie zdobył w Polsce znaczącej popularności (choć – co trzeba przypomnieć – trafił na okładkę „Książek. Magazynu do czytania”). – Patrzę jeszcze raz na listę najważniejszych książek 2012 według „NYT” i nie kojarzę polskich wydań większości z nich. A u nas przepadły nawet dużo bardziej komercyjne (choć nadal świetne) pozycje – mówi Gałandzij. – Na przykład Gillian Flynn, której „Zaginioną dziewczynę” kupiło na całym świecie ponad 6 mln osób i która zapoczątkowała modę na thrillery psychologiczne, podobną do tej na kryminały skandynawskie. Albo „Kolacja” Hermana Kocha, międzynarodowy bestseller. Jestem bardzo ciekawa, co się stanie w Polsce z Kate Atkinson.
O literaturze amerykańskiej i tak wiemy najwięcej, a mimo to lista braków jest długa. – Wśród pisarzy młodszego pokolenia dziwi zwłaszcza brak polskich tłumaczeń dzieł Davida Fostera Wallace’a (szczególnie „The Broom of the System” i „Infinite Jest”), a także Davida Vanna („Legend of a Suicide” czy „Dirt”), tym bardziej że życie obu tych prozaików, a w wypadku Wallace’a także śmierć, owiane jest już legendą, która działa zwykle niczym afrodyzjak – mówi Maciej Świerkocki, tłumacz m.in. Cormacka McCarthy’ego (ten ostatni akurat dobrze się w Polsce przyjął).
David Foster Wallace popełnił samobójstwo w 2008 r. Wielu krytyków uważa go za jednego z najciekawszych autorów ostatnich 20 lat, a liczni pisarze się do niego odwołują, choćby wspomniana Zadie Smith, która pisała o nim w swoim tomie esejów „Jak zmieniałam zdanie”.
Nie mamy też – jak wylicza Świerkocki – polskich przekładów twórczości Philippa Meyera („American Rust” i „The Son”), jak również Adama Johnsona, autora m.in. „Parasites Like Us”, jednego z najciekawszych debiutów powieściowych w USA po 2000 r., i „The Orphan Master’s Son”, książki, która oprócz innych nagród zdobyła także Pulitzera (2013 r.). Brakuje Terry’ego Southerna („Candy”), którego wraz z kilkorgiem pokrewnych pisarzy Świerkocki próbuje właśnie przybliżyć polskim czytelnikom w nowej serii wydawnictwa Officyna „Twarze kontrkultury”.
Nobel albo Hitler
Jeszcze gorzej jest ze współczesną literaturą francuską i niemiecką. Z pisarzy francuskich wiele osób kojarzy tylko Houellebecqa i może jeszcze Littella. Z niemieckich pozostaje nam właściwie tylko Günter Grass, z którym nasza literatura ma długoletnie i skomplikowane związki.
– W środowisku ludzi rynku książki w Polsce niemiecki jest językiem praktycznie nieznanym, a to oznacza, że wydawcy nie śledzą programów wydawców niemieckich, nie czytają niemieckich katalogów ani tamtejszej prasy. Nie mają zatem wiedzy na temat nowości i wznowień, których rocznie ukazuje się na niemieckim rynku książki ok. 80 tys. – mówi dr Aleksandra Markiewicz, agentka literacka i znawczyni rynku niemieckiego. Nazwiska laureatów niemieckich nagród pozostają w Polsce nieznane, chyba że pisarz dostanie Nagrodę Nobla albo pisze o Hitlerze (przykład wydanej u nas słabej, choć bestsellerowej powieści „On wrócił” Vermesa).
Małgorzata Szczurek z wydawnictwa Karakter zauważyła, że od kilku lat prawie nie ma przekładów ambitniejszej europejskiej literatury pięknej, nie mówiąc już o światowej. – Nawet tak popularna jakiś czas temu w Polsce literatura iberoamerykańska jest – poza paroma wyjątkami – coraz mniej obecna. Kilka nazwisk: César Aira, Rodrigo Fresán, Claudia Pińeiro, Juan José Saer. Z literatury francuskiej warto wymienić dwa ważne nazwiska autorów średniego pokolenia, którzy w ogóle nie byli jeszcze tłumaczeni na polski: Veronique Ovaldé i Mathias Enard.
Jeśli chodzi o autorów piszących po francusku, a pochodzących spoza Europy, to już sama ich lista – jak mówi Małgorzata Szczurek – mogłaby zająć kilka stron POLITYKI. Ograniczmy się zatem do nazwisk klasyków i pisarzy całkiem współczesnych. Z Maghrebu: Kateb Yacine, Assia Djebar (ma wyjść w WL), Boualem Sansal. Z Afryki subsaharyjskiej: Sony Labou Tansi, Emmanuel Dongala. Z Martyniki: Patrick Chamoiseau, Edouard Glissant. Z Mauritiusa: Ananda Devi. Z Libanu: Wajdi Mouawad. Książki kilku autorów z pierwszej ligi ukazały się w Karakterze, m.in.: Alain Mabanckou, Tahar Ben Jelloun, Kossi Efoui, Lyonel Trouillot.
Nawet jeśli ważne książki światowe wychodzą po polsku, to często praktycznie nie zostają zauważone. Choćby Javier Marias, jeden z najważniejszych dziś pisarzy języka hiszpańskiego. Jego trylogia „Twoja twarz jutro” ukazała się w wydawnictwie Sonia Draga, ale już jej ostatnią cześć – jak mówiła w wywiadzie tłumaczka Ewa Zaleska – bardzo trudno było kupić. Promocyjny rozmach z czasów Zadie Smith jest tylko dalekim wspomnieniem. Czasy się zmieniły. Teraz główne siły wydawnictwa kierują w tytuły, które gwarantują wysoką sprzedaż: poradniki, zwierzenia gwiazd, wywiady rzeki z rodzimymi celebrytami. Lokalne gwiazdy są w cenie.
Co się opłaca
– Częściowo na pewno jest to kwestia marketingu. Moje wrażenie jest takie, że cała proza jest teraz kierowana do jednego odbiorcy – okładki Alice Munro są dla mnie doskonałym przykładem „ukobietkowienia” dobrej literatury. Coraz trudniej odróżnić, co jest literaturą, a co produktem książkowym – mówi Alicja Gałandzij. Według niej literatura padła ofiarą kryzysu, gdy wydawcy rezygnowali z bardziej ryzykownych tytułów. W takiej sytuacji zawsze wygrywają pewniaki, czyli autorzy znani, a nie nowe nazwiska. Nowych twarzy, owszem, cały czas się poszukuje, ale niech to będą nasze gwiazdy, nasze Masłowskie, a jeszcze lepiej – Kalicińskie. W mediach coraz mniej mamy dyskusji o książkach, chyba że wybuchnie skandal z pieniędzmi w tle. Najistotniejsze jest wyraźne przesunięcie na rynku: coraz większą popularność zyskuje w Polsce literatura faktu: reportaże, biografie, wspomnienia, wywiady rzeki czy poradniki. A mniejszą – powieści.
– Myślę, że brak zainteresowania powieścią wynika m.in. z wpajanego nam przez ostatnie lata pragmatyzmu – zauważa Małgorzata Szczurek. – Wszystko, co nie wydaje się bezpośrednio użyteczne, jest odrzucane jako zupełnie zbędne. Skrajna ekonomizacja rzeczywistości społecznej i języka doprowadziła do tego, że również kulturę postrzegamy w kategoriach opłacalności. Gatunki non-fiction uznaje się za te, które dostarczają wiedzy, są pouczające, a więc opłaca się je czytać. Czytanie powieści nie jest bezpośrednio opłacalne.
Tymczasem na Zachodzie powieści – i to potężne, kilkusetstronicowe, jak te Franzena czy Orhana Pamuka – cały czas są niezwykle popularne. „Wszelkie twierdzenia, że powieść ma się źle, są z gruntu nieprawdziwe” – mówił niedawno Pamuk w wywiadzie dla POLITYKI.
Ryzyko wprowadzania ważnej literatury na polski rynek podejmują częściej małe wydawnictwa. Wiele zawdzięczamy tłumaczom, którzy czasem do upadłego zabiegają o swoich autorów. Dzięki nim przez te lata też udało się pewne braki nadrobić. Poznaliśmy tak wspaniałych pisarzy, jak W.G. Sebald, Robert Walser (duże zasługi ma tu doskonała tłumaczka Małgorzata Łukasiewicz) czy Walter Benjamin. To w znacznej mierze tłumaczom polscy czytelnicy zawdzięczają, że mogli odkryć Roberta Bolańo. Nadchodzi wreszcie także w Polsce czas legendarnego Francuza Georgesa Pereca, którego wydaje Wydawnictwo Lokator. W ciągu dwóch lat ukazało się kilka jego nieznanych książek, a niebawem doczekamy się fundamentalnej monografii eksperymentalnego pisarza z grupy OuLiPo.
Wszyscy ci autorzy to jednak odrabianie zaległości. Trudniej jest przekonać czytelników do nowych nazwisk. Tutaj potrzebne byłoby, oprócz miejsca w mediach, odwagi i dobrego rozeznania wydawnictw, jeszcze coś. – Bardzo przydatna byłaby zapewne – zresztą także wśród czytelników – moda na jakiś mały literacki snobizm, ale konia z rzędem temu, kto potrafiłby go dzisiaj rozbudzić – to gorzkie zdanie Macieja Świerkockiego można potraktować jako wyzwanie. Tylko kto je podejmie?