The Rolling Stones na święto wolnych wyborów to byłby całkiem dobry wybór. Gdyby nie to, że nierealny. W dodatku wieści o nim pojawiły się w polskiej prasie w dość dziwnym momencie – tuż po samobójstwie L’Wren Scott, życiowej partnerki Micka Jaggera. Muzycy od razu odwołali kilka najbliższych koncertów na trasie świętującej 50-lecie grupy, pozostał jednak od dawna zaplanowany termin w Tel Awiwie, gdzie sprzedają już bilety – dokładnie 4 czerwca, w 25-lecie naszych wyborów kontraktowych. A my zostajemy z naszą wizją wielkiego widowiska na Stadionie Narodowym, realizowanego pod patronatem prezydenta RP.
Informacja poszła jednak w świat i zaczęto komentować. Politycy po lewej stronie – że te miliony, których wprawdzie nie wydano, ale jest plan, by wydać, zabiorą budżety innym wydarzeniom kulturalnym. Prawica – że trzeba zadbać, by oprócz Stonesów zagrał ktoś z Polski. Marek Siwiec z Twojego Ruchu wyraził w „Dzienniku” pogląd osobny i idealistyczny – wolałby Dire Straits. Nie dodał tylko, że ten zespół nie istnieje od prawie 20 lat.
W dodatku do kancelarii prezydenta Bronisława Komorowskiego wpłynął list otwarty od Związku Zawodowego Muzyków RP (w rejestracji), który protestował przeciwko „kolejnej w ostatnich latach inicjatywie »kulturalnej« władz państwowych, której efektem będzie przekazanie znacznych środków finansowych artystom zagranicznym”. Zaproponowali zamiast tego szeroką prezentację polskiej muzyki. Pod listem podpisali się artyści reprezentujący różne stylistyki i pokolenia – od gwiazd piosenki Krystyny Prońko i Wandy Kwietniewskiej po jazzmanów Wojciecha Konikiewicza czy Ryszarda Wojciula. Łączy ich jedno – z całą pewnością nie grywają koncertów stadionowych.