Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

W co się bawić?

Narodowa popkultura

Mick Jagger podczas koncertu w Warszawie w 2007 r. Mick Jagger podczas koncertu w Warszawie w 2007 r. Piotr Kowalski / Reporter
Dość teoretyczne dyskusje wokół występu The Rolling Stones na rocznicę czerwcowych wyborów pokazały, że nasza kultura narodowa z trudem nawiązuje kontakt z popularną.
Jean–Michel Jarre podczas paryskiego występu z okazji wybuchu rewolucji, 1979 r.BestImage/BEW Jean–Michel Jarre podczas paryskiego występu z okazji wybuchu rewolucji, 1979 r.
Fani U2 podczas koncertu w Chorzowie, 2005 r.Andrzej Grygiel/PAP Fani U2 podczas koncertu w Chorzowie, 2005 r.

The Rolling Stones na święto wolnych wyborów to byłby całkiem dobry wybór. Gdyby nie to, że nierealny. W dodatku wieści o nim pojawiły się w polskiej prasie w dość dziwnym momencie – tuż po samobójstwie L’Wren Scott, życiowej partnerki Micka Jaggera. Muzycy od razu odwołali kilka najbliższych koncertów na trasie świętującej 50-lecie grupy, pozostał jednak od dawna zaplanowany termin w Tel Awiwie, gdzie sprzedają już bilety – dokładnie 4 czerwca, w 25-lecie naszych wyborów kontraktowych. A my zostajemy z naszą wizją wielkiego widowiska na Stadionie Narodowym, realizowanego pod patronatem prezydenta RP.

Informacja poszła jednak w świat i zaczęto komentować. Politycy po lewej stronie – że te miliony, których wprawdzie nie wydano, ale jest plan, by wydać, zabiorą budżety innym wydarzeniom kulturalnym. Prawica – że trzeba zadbać, by oprócz Stonesów zagrał ktoś z Polski. Marek Siwiec z Twojego Ruchu wyraził w „Dzienniku” pogląd osobny i idealistyczny – wolałby Dire Straits. Nie ­dodał tylko, że ten zespół nie istnieje od prawie 20 lat.

W dodatku do kancelarii prezydenta Bronisława Komorowskiego wpłynął list otwarty od Związku Zawodowego Muzyków RP (w rejestracji), który protestował przeciwko „kolejnej w ostatnich latach inicjatywie »kulturalnej« władz państwowych, której efektem będzie przekazanie znacznych środków finansowych artystom zagranicznym”. Zaproponowali zamiast tego szeroką prezentację polskiej muzyki. Pod listem podpisali się artyści reprezentujący różne stylistyki i pokolenia – od gwiazd piosenki Krystyny Prońko i Wandy Kwietniewskiej po jazzmanów Wojciecha Konikiewicza czy Ryszarda Wojciula. Łączy ich jedno – z całą pewnością nie grywają koncertów stadionowych.

Popyt na igrzyska

Wypełnienie Stadionu Narodowego to w ogóle dla polskich artystów niemały problem. W pojedynkę mogłoby się to udać grupie Kult za najlepszych czasów, może Ich Trojgu kilkanaście lat temu czy Budce Suflera w czasach „Takiego tanga”. Gwiazdy z lat 90., czyli te zdobywające popularność po transformacji – jak Edyta Bartosiewicz, De Mono czy Edyta Górniak – wytraciły w ostatnich latach impet. Być może zebrane razem podczas jednej imprezy (i wsparte wciąż odnoszącą sukcesy grupą Hey) byłyby w stanie przyciągnąć 50-tys. publiczność. Ale podobnie przekrojowy – i darmowy – koncert na inaugurację polskiej prezydencji w UE ściągnął pięć razy mniej ludzi.

Z kolei wielkie gwiazdy polskiej estrady zdyskontowały swoją popularność, występując na galach piosenki biesiadnej i świętach miast. Czy Maryla Rodowicz, regularna bohaterka wielkich imprez sylwestrowych, byłaby wystarczająco wyjątkową gwiazdą w pojedynkę? I czy potrafiłaby utrzymać uwagę publiczności, nie odgrywając na scenie – jak ostatnio – „Gangnam Style”? Łatwiej by było wykorzystać popularność postaci młodszego pokolenia – Kamila Bednarka, Dawida Podsiadły czy Sylwii Grzeszczak – ale ci z kolei nie mają jeszcze na tyle potężnego repertuaru, by zilustrować nim ważne sceny z najnowszej historii Polski. A jeśli każemy im śpiewać hity sprzed lat, wyjdzie z tego kolejna wersja scenariusza festiwalu w Opolu albo stadionowy talent show.

Z muzyką rozrywkową w polskiej polityce kulturalnej mamy głębszy problem. Lata transformacji wydzieliły ją jako sferę niedotowaną, pozostawiły do zagospodarowania prywatnym koncernom płytowym, a wolny rynek najczęściej woli szybki zysk niż inwestycje w budowanie kariery na lata. Większe pomysły publicznego wspierania polskiej muzyki rozrywkowej pojawiają się dopiero od kilku lat – np. nagrody Fryderyk dostały w tym roku, przy okazji 20-lecia, dotację ministerialną. Jest też więcej inicjatyw związanych z eksportem polskich wykonawców. Ciągle jednak przy okazji wielkich i radosnych (przy smutnych mamy muzykę poważną lub filmową) jubileuszy przychodzi trwoga – wypada urządzić wielką narodową zabawę i nagle muzyka popularna okazuje się potrzebna. Bo żadna inna dziedzina sztuki nie ściągnie w jedno miejsce wielotysięcznej publiczności, nie wprawi jej w ruch i nie skłoni do zabawy. Zjawisko sprawdziły zresztą duże festiwale filmowe czy teatralne, traktujące muzykę jako pożądane spoiwo, dzięki któremu publiczność imprezy można zgromadzić na kilka godzin w jednym miejscu.

Chwile takie jak ta przypominają natychmiast tekst szlagieru Wojciecha Młynarskiego: „W co się bawić? W co się bawić?/Daleka pora na pytanie to, czy bliska,/Lecz w końcu przecież trzeba będzie je postawić,/Bo chleba dosyć,/Lecz rośnie popyt na igrzyska”. I gdy już w końcu trzeba to pytanie postawić, zaczyna się nerwowe poszukiwanie.

Kochamy Polskę (i innych też)

Nerwowość w poszukiwaniu wodzirejów do wspólnej zabawy zamieniła się w ostatnich tygodniach niemal w panikę. Biuro prasowe prezydenckiej Kancelarii po szczegóły odsyła do operatora Stadionu Narodowego, spółki PL.2012+. Ta informuje, że całość obchodów „25-lecia Wolności” koordynuje właśnie Kancelaria. A prezydenccy urzędnicy podkreślają z kolei, że to tylko jedna z wielu imprez i że odbędzie się oprócz tego choćby koncert na 30-lecie grupy Dżem (zespół powstał 40 lat temu – przyp. red.), a pytani o stosunek prezydenta do koncertu i listu, zasłaniają się prawem do dwutygodniowego terminu odpowiedzi.

Niezaangażowani w sprawę polscy promotorzy koncertowi też nie palą się do komentowania, bo niespełna dwa miesiące, które zostały do rocznicy, to czas niepoważny na ściąganie jakichkolwiek dużych nazwisk. Odbywające się od czerwca muzyczne festiwale główne gwiazdy zaczynają ogłaszać pół roku wcześniej.

Imprezę na Narodowym możemy więc sobie wyobrazić. Rocznicowy koncert tego typu powinien mieć na pewno charakter wielopokoleniowego doświadczenia. I właśnie pod tym względem popularni Stonesi, dodatkowo jeszcze z legendą zespołu rockowego, który przedarł się do nas, za żelazną kurtynę, wydają się wyborem bliskim ideału. Ale nie zmienią dla nas planów. – To plotka albo prima aprilis, nie bierzemy ich pod uwagę – ucina ostatecznie Mikołaj Piotrowski ze spółki PL.2012+.

Pojawiły się głosy, by – podobnie jak nieżyjący już Vaclav Havel, który 11 lat temu osobiście interweniował w sprawie koncertu Stonesów w Czechach – prezydent Komorowski użył wpływów swojego urzędu. Trudno jednak porównać Havla, który przez lata utrzymywał osobiste relacje z całą plejadą gwiazd rocka, z którymkolwiek z naszych polityków.

Na giełdzie natychmiast pojawiły się kolejne nazwy, które pokazują, że nasze samopoczucie przewyższa dziś wartość akcji Polski i samej rocznicy za granicą. Choćby U2. Jeśli jednak grupa Bono zagrała w Berlinie w 20 rocznicę upadku muru, to przede wszystkim dlatego, że już dawno temu związała się z miastem – muzycy nagrywali w stolicy Niemiec album „Achtung Baby”, poszukując tam muzycznych inspiracji. Owszem, lata temu ów uwrażliwiony społecznie zespół w piosence „New Year’s Day” odniósł się również do stanu wojennego w Polsce, ale ten jeden drobny gest przez lata polska publiczność wykorzystała już z nawiązką. To polscy fani U2 – a nie sam zespół – wymyślili 9 lat temu, by w widowiskowym geście zamienić Stadion Śląski w Chorzowie w gigantyczną biało-czerwoną flagę podczas „New Year’s Day”.

Wygląda na to, że wciąż mamy lekki kompleks kraju, który każdą wizytę artysty przedzierającego się tu w trudnych czasach PRL uznawał za akt solidarności. Uderzamy w patriotyczny ton, gdy tylko nadarzy się okazja. Kiedy w zeszłym roku jechał do nas Paul McCartney, promotor koncertu próbował plakatami w narodowych barwach nadać imprezie szczególny charakter, choć przecież dla samego artysty był to po prostu kolejny etap trasy.

Przyłącza się do tego prasa, relacjonując, że oto idol powiedział właśnie trzy słowa po polsku albo wyznał miłość naszej (najlepszej) publiczności. Jeśli ktoś miał jednak okazję widzieć koncert jednej z takich wielkich, stadionowych gwiazd (których koncerty w większości sprzedaje na świecie jedna globalna agencja, nie bardzo zwracając przy tym uwagę na narodowe priorytety), mógł zauważyć, że w Paryżu mówią „We love you, Paris”, a w Skandynawii publicznie uznają tamtejszą publiczność za najlepszą na świecie. A jeśli dokładniej przyjrzymy się tym słowom, to dojdziemy nawet do wniosku, że nie kłamią – po prostu lubią swoich fanów w każdym miejscu na Ziemi.

Co do samych Niemców – nie muszą czekać na komplementy od zagranicznych gwiazd. Grupy Rammstein, Die Toten Hosen i Die Ärzte regularnie zapełniają tu stadiony w ramach biletowanych koncertów. Co prawda nie ma ich w programie berlińskich obchodów 25-lecia upadku muru, ale sam program, zamknięty na ostatni guzik, imponuje rozmachem – obchody zaczęły się de facto w 2012 r., a trwają do listopada br.

Brytyjczykom w ogóle obcy jest problem sprowadzania zagranicznych gwiazd na narodowe święta. Ale kontrowersje się u nich pojawiają – tyle że mają charakter odwrotny niż w Polsce. Kiedy dwa lata temu plejada tutejszych gwiazd – Paul McCartney, Madness czy Brian May z Queen – wystąpiła na jubileuszu królowej, artystom zarzucano mizdrzenie się do władzy. Stonesi się nie pojawili, zresztą Keith Richards publicznie wyśmiewa tytuł szlachecki Micka Jaggera.

Między Bastylią a calypso

A gdyby tak przyjąć model francuski? Działacz Solidarności Józef Pinior mówił dwa lata temu, że chciałby, by Polacy świętowali rocznicę 4 czerwca 1989 r. tak jak Francuzi rocznicę zburzenia Bastylii 14 lipca. Nad Sekwaną bawią się bowiem regularnie, nie czekając na okrągłe rocznice. Jean-Michel Jarre – przez lata największa gwiazda muzyki popularnej – występował przy okazji rocznicy wybuchu rewolucji kilkakrotnie, m.in. w 1979 r., wpisując się przy okazji do Księgi rekordów Guinnessa największą publicznością zebraną na koncercie – przyszło ponad milion osób.

U nas Jarre już się w świątecznym programie pojawił – w Gdańsku na 25-lecie Solidarności. W specjalnie skomponowaną „Suitę Gdańską” wplótł wtedy nawet fragment „Murów” Kaczmarskiego i zgromadził 110 tys. widzów. W Gdańsku, który przez lata był centrum tych radosnych świąt narodowych, występowali też Rod Stewart i David Gilmour. Tego już nie powtórzymy, ale może na przykład ABBA? Jej telewizyjny występ w gierkowskiej Polsce – choć to była zabawa w czystej postaci – też urósł do rangi symbolu. Spekulowano nawet o jednorazowym powrocie na scenę szwedzkiej grupy przy okazji tegorocznego jubileuszu 40-lecia zwycięstwa ich „Waterloo” na Konkursie Eurowizji, ale na razie konkretów brak.

Trening w celebrowaniu najłatwiej byłoby nam zacząć, biorąc za wzór kraje postkolonialne. W większości muzycznych potęg z Afryki czy basenu Morza Karaibskiego po uzyskaniu niepodległości stawiano na jeden gatunek, który miał się stać dobrem wspólnym i ścieżką dźwiękową narodowej tożsamości. Na Trynidadzie i Tobago rozwijano calypso, na Haiti stawiano na gatunek compas. Naszą specjalnością, godzącą klasy społeczne po transformacji, musiałaby jednak zostać w pierwszej kolejności rówieśniczka przemian – muzyka disco polo.

A może iść tropem krytykowanej obsady 20 rocznicy czerwcowych wyborów, którą Polska świętowała – jeszcze pod nieobecność Stadionu Narodowego – również w Gdańsku. Wtedy ganiono organizatorów, którzy zbytnio się nie wysilili i zaprosili niemiecką grupę Scorpions, kojarzącą się z przemianami w Europie Środkowej za sprawą dość wyświechtanego hymnu „Wind of Change” (mają 4 czerwca wolny termin), oraz wokalistkę Kylie Minogue, znaną m.in. z przeboju „I Should Be So Lucky”. Ten ostatni tłumaczy się jako „Powinnam być taka szczęśliwa”. I trudno nie zauważyć, że to niezłe motto dla obchodów 25-lecia wolności. Powinniśmy być tacy szczęśliwi, tylko jak to zrobić?

Polityka 15.2014 (2953) z dnia 08.04.2014; Kultura; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "W co się bawić?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną