Czas na mnie
czas nagli
co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
nic
więc to już
wszystko
mamo
tak synku
to już wszystko
a więc to tylko tyle
tylko tyle
więc to jest całe życie
tak całe życie
Tadeusz Różewicz, Płaskorzeźba, Wrocław 1991
Był ostatnim z poetów, którzy potrafili przemówić niemal do wszystkich, tworzył wspólny język. I nie miał w sobie nic z pomnika. Zamiast chłodu bazaltu widzieliśmy żywe srebro – potrafił w poezji ni stąd, ni zowąd założyć błazeńską czapeczkę. Osobny, nieuchwytny, wycofany ze świata, przeciwny jakiemukolwiek zaangażowaniu w życie społeczne, w ostatnich latach skutecznie bronił do siebie dostępu. Próbowałam go kilka lat temu z zaskoczenia złapać w Konstancinie, gdzie co roku odpoczywał. Miałam ze sobą różę. Zadzwoniłam do furtki, ale właśnie wyjechał. Rozmowy telefoniczne szybko ucinał. A zawód dziennikarza bezlitośnie wyszydził w ostatnich tomach. Potrzebował samotni i oderwania. Kiedy jednak otrzymał w 2011 roku Paszport POLITYKI dla Kreatora Kultury, przyjął go z radością i humorem.
To właśnie on najbardziej zrewolucjonizował polską poezję po wojnie. Inni poeci musieli potem na siłę uwalniać się od jego wpływu. Jego poezja, choć z pozoru jasna i przejrzysta, gra paradoksami, a w dodatku zmieniała się niemal tak szybko, jak świat dookoła. Tytuł jego debiutu – „Niepokój” – z 1947 roku wyznaczył całą jego drogę. Do końca, do ostatnich wierszy niepokoił czytelników, szedł wbrew oczekiwaniom. A w dodatku cały czas przenicowywał swoją twórczość. I mnożył paradoksy: jak pisać, skoro poezja dawno umarła? Skoro ważne jest milczenie – skąd ten zalew słów?