Szwedzki reżyser Roy Andersson, którego nazwisko od kilku dni powtarzają media (razem z oryginalnym tytułem jego najnowszego filmu – w wolnym tłumaczeniu na polski: „Gołąb usiadł na gałęzi i rozmyśla nad egzystencją”), w trwającej ponad cztery dekady karierze nakręcił dokładnie pięć fabuł i ponad 80 razy tyle reklam. W minioną sobotę ten – wnioskując z powyższych danych – sługus rynku odebrał z rąk jury najważniejszą nagrodę 71 Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji – Złotego Lwa za „A Pigeon Sat on a Branch Reflecting on Existence”. Wszyscy ci, którzy są zdania, że autorom kina artystycznego nie może wyjść na dobre flirt z komercją, powinni niezwłocznie zobaczyć „Gołębia...”: spełniony i wizjonerski film, bezkompromisowy w stopniu, na jaki może sobie pozwolić jedynie twórca tak niezależny finansowo jak Andersson. Swoje filmy finansuje bowiem sam, pieniędzmi z reklam. Kręci je we własnym sztokholmskim Studio 24, założonym także za pieniądze z reklam. Nie w pośpiechu, lecz latami (nowy film powstawał cztery lata), bo żaden producent go nie popędza. Odtwórców ról nie szuka wśród profesjonalistów, lecz na ulicach, w sklepach, restauracjach czy pubach. – W Szwecji pracuje około 10 tys. zawodowych aktorów. Nietrudno zauważyć, że jeśli wyjść poza tę grupę, wybór staje się większy – tłumaczy.
Do nieba z biżuterią
Wyłowieni z tłumu naturszczycy odgrywają w „A Pigeon Sat...” z pozoru błahe rodzajowe scenki. O miłości, macierzyństwie, samotności, przyjaźni, rozczarowaniu życiem, pracą, o śmierci.