Widowisko wyreżyserowane przez 33-letniego Jana Komasę, jednego z najzdolniejszych twórców młodego pokolenia, powstawało osiem lat i było kręcone na społeczne zamówienie. Nie jest filmem historycznym ani dokumentem. Oddaje hołd walczącej stolicy, zaspokaja ciekawość na temat przebiegu powstania. W hiperdosłowny sposób. Z czysto filmowego punktu widzenia rozmach przedsięwzięcia jednak oszałamia. Czegoś takiego w polskim kinie jeszcze nie było.
Sama scenografia do „Miasta 44” pochłonęła aż 4 mln zł. To potężna suma, równa całemu budżetowi niejednego debiutu (poprzedni film Komasy „Sala samobójców” kosztował 2 mln więcej). Zwykle na scenografii się oszczędza. Zamiast budować drogie dekoracje w plenerze producenci naciskają, by twórcy ograniczyli się do wynajmu pomieszczeń lub do pracy na terenie wytwórni. Tu odwrotnie. Michał Kwieciński, producent i pomysłodawca „Miasta 44”, postawił na hollywoodzki rozmach.
Mimo chronicznego niedoinwestowania polskiej kinematografii sukces „Wałęsy”, „Kamieni na szaniec” i kilku innych wysokobudżetowych – jak na obecne warunki – produkcji przełamał opór wielu instytucji, które wystraszone porażkami finansowymi kina lektur nie spieszyły się z inwestycjami w niepewny biznes filmowy. Tym razem jednak zaryzykowały. W powstańcze widowisko, którego jakość zabezpieczał talent i pasja młodego reżysera, zaangażowały się m.in. banki, fundusze regionalne, spółki giełdowe, telewizje. Po ośmiu latach udało się zebrać niemal 25 mln zł. Więcej niż na wystawne dzieła zasłużonych mistrzów: „Katyń”, „Quo vadis” czy „1920 Bitwę Warszawską”. Przy założeniu, że „Miasto 44” obejrzy 3 mln Polaków, poniesione koszty się zwrócą.