W ostatnich latach pojawiło się już co najmniej kilka arcyciekawych tytułów, które zaskakują solowymi występami w ascetycznych, pozbawionych fajerwerków fabułach. Przy czym nie chodzi o znany wytrawnym kinomanom awangardowy nurt nazwany neomodernizmem (współtworzony przez takich autorów, jak Aleksander Sokurow, Bela Tarr, Bruno Dumont, Tsai Ming Liang czy Carlos Reygadas), gdzie skromna, najwyżej kilkuosobowa obsada to norma. Tylko o należące do mainstreamu popularne widowiska, których zamyślenie, rezygnacja i wyciszenie odcinają się od hałaśliwej popkultury, zdominowanej przez nastawione na szybki zysk Hollywood. W takich filmach jak „Locke” – surowych, refleksyjnych, skupionych na jednostce – niektórzy krytycy chcieliby dostrzec symptomy przełamywania impasu, w jakim znalazły się kręcone za setki milionów dolarów bezmyślne rozrywkowe superprodukcje. Zredukowany do mięśni i instynktu zabijania człowiek występuje tam najczęściej w roli dodatku do serii nużących efektów specjalnych.
Opozycją są wycyzelowane, przemyślane w każdym ujęciu filmy, zwykle opisujące pułapkę, w jakiej się znaleźli ludzie postawieni w ekstremalnej sytuacji. To kino nie proponuje łatwych rozwiązań. Dominującym wrażeniem jest poczucie klęski. Podważa świętą zasadę komercji, nie oferując happy endu, co też działa jak kubeł zimnej wody wylany na rozpalone głowy publiczności przyzwyczajonej do beztroski. A jednocześnie ta ostatnia chce je oglądać.
Samotne starcie
W głośnym, niestety nieznanym jeszcze w Polsce, dramacie „All Is Lost”, z dobiegającym osiemdziesiątki Robertem Redfordem w roli głównej (przez półtorej godziny nie odzywa się ani jednym słowem), grany przez niego stary, słabnący, zdany tylko na siebie mężczyzna próbuje ratować się z opresji po katastrofie jachtu na wzburzonym oceanie. Redford, niegdyś amant i uwodziciel, nie ukrywa swoich zmarszczek. Jest bezsilny, słaby i kompletnie bezradny w starciu z żywiołem. Zawodzi go instynkt, ciało, technika. Ugina się i – jak w sztukach Becketta – kończy wyciem i skomleniem, a tego wrażenia nie przekreśla nawet symboliczna scena ratunku w postaci „boskiej” dłoni wyciągającej go z morskiej otchłani.