Wśród pracowników rynku książki popularny jest ponury żart, że więcej osób dziś pisze, niż czyta. Z jednej strony jest to odwołanie do tragicznych wyników badań czytelnictwa oraz spadających nakładów książek, z drugiej – do zalewu propozycji spływających do wydawców. Najwięksi otrzymują co tydzień kilkadziesiąt paczek czy maili z powieściami lub zbiorami opowiadań.
Do druku nadaje się jeden na kilkaset tekstów. Reszta to głównie napisane łamaną polszczyzną proste, wtórne (jedną z głównych inspiracji do pisania jest chęć stworzenia następnego „Wiedźmina” czy „Harry’ego Pottera”) historie, które nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Do niedawna aspirujący pisarz rozsyłał tekst do wydawców, którzy albo odmawiali druku, albo milczeli, co było równoznaczne z odrzuceniem. Dziś ma nowe możliwości. Z Ameryki docierają do nas regularnie wieści o autorach, którzy zaczynali od e-booków sprzedawanych samodzielnie (tzw. self-publishing), za pośrednictwem Amazona, a teraz ich książki się drukuje i kręci na ich podstawie filmy – przykłady to choćby „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James i „Marsjanin” Andy’ego Weira. Nad Wisłą jednak nikt w ten sposób kariery nie zrobił. Może dlatego, że rodzimy rynek książki elektronicznej wciąż jest mały, a Amazona interesujemy na razie tylko jako przestrzeń magazynowa.
Ale jest inna ścieżka, na której ruch w ostatnich latach wzmógł się wielokrotnie. Chodzi o tzw. vanity press (ang. vanity – próżność), czyli publikowanie przez wydawców książek za pieniądze autora albo współfinansowanie wydania, gdy autor i wydawnictwo dzielą się kosztami.