Był rok 1996, szesnastoletni i blady z przejęcia przyjechałem do Warszawy specjalnie na wielką wystawę „Caravaggio i Caravaggioniści”.
Mieliśmy podówczas „naszego człowieka w Rzymie”, dzięki czemu z Muzeów Watykańskich sprowadzono „Złożenie do grobu”. Cóż, jak na pozycję „naszego człowieka w Rzymie”, wypożyczenie jednego Caravaggia wydawać się może osiągnięciem skromnym, ale wystawa zapierała dech w piersiach.
W niebywałej scenografii większość obrazów wisiała w czerwono-złotej, pałacowo-kościelnej, na wskroś rzymskiej przestrzeni. Ale „Złożenie do grobu” porażało; szło się do niego – tak to przynajmniej dziś pamiętam – długim, ciemnym, ale wysokim korytarzem (czy w górze, jak baldachim, nie wisiał biały całun?), jak nawą kościelną, by na końcu, w górze, ponad głowami pozostałych pątników, podziwiać ten watykański cud. Bo, w istocie, to cudowny obraz – a w tamtej oprawie robił wrażenie daleko większe niż tam, gdzie zazwyczaj wisi. Widziałem go potem raz, drugi, trzeci przy kolejnych pobytach w Rzymie i już nigdy nie porwał mnie tak jak wówczas.
Przypomniałem to sobie na wystawie Boznańskiej – do 2 maja, koniecznie, kto nie był! – w tymże samym Muzeum Narodowym w Warszawie. Ileż się przez ten czas zmieniło! Były już pamiętne importy ekspozycyjne, jak choćby „Impresjoniści”, zgoda, ale z czymś takim zetknąłem się chyba po raz pierwszy: oto wielka prezentacja wielkiej polskiej artystki, a w ramach kontekstów epoki nie tylko cała plejada naszych znakomitości ówczesnych, czyli Pankiewicz, Bilińska, Malczewski, Muter, Zak czy Gottlieb, ale i najwięksi światowi: konterfekt hiszpańskiej królowej Velázqueza prosto z Barcelony, wspaniała „Harmonia w szarości i zieleni”, jedno z arcydzieł Whistlera, wypożyczone przez londyńską Tate, z Paryża portret Berthy Morisot pędzla Maneta, świetny Vuillard i Fantin-Latour.