Za sukcesem pierwszego „Mad Maxa” z 1979 r. (autorzy sequela, wchodzącego w piątek 22 maja do kin, chcieliby ten sukces powtórzyć) stało kilkadziesiąt osób zajmujących się filmem amatorsko. Kręcili w weekendy, w australijskim Outbacku. Wśród nich był legendarny kaskader Grand Page, który dla filmu rzucił jednostkę komandosów. W drodze na plan zdjęciowy „Mad Maxa” Page miał jedyny poważny wypadek w 30-letniej karierze. Futurystyczny koszmar kręcono na wylotówkach z Melbourne i Page uderzył motorem w samochód. Złamał nogę, ale z produkcji się nie wycofał. Miał być dublerem właściwie nieznanego wtedy aktora Mela Gibsona.
Gibson – jako praktykujący katolik – wyobrażał sobie, że Mad Max to właściwie „Jezus w kombinezonie motocyklowym”. Główną rolę dostał przypadkiem – podrzucił na casting Steve’a Bisleya (który zagrał drugiego policjanta Goose’a). Ale sam też zaintrygował filmowców – twarz miał posiniaczoną i podrapaną po nocnej zakrapianej alkoholem bijatyce, a oni szukali właśnie kogoś trochę zmarnowanego.
Czas kaskaderów
Spontaniczność była zaletą pracy przy tym filmie. Gibson przyszedł na plan pierwszego dnia i z miejsca zobaczył, jak Grand Page, z nogą w gipsie, wsiada za kierownicę, przejeżdża autem przez przyczepę kempingową, następnie zahacza o stojącego w poprzek drogi busa. Rozwinął tak dużą prędkość, że dwutonowy samochód dostawczy odbił się od ziemi i w powietrzu zawirował kilkakrotnie wokół własnej osi. Wszystko trwało kilka sekund, a ujęcie zostało wykorzystane w pierwszych minutach filmu.
W Australii, w której rocznie kręcono wtedy kilkadziesiąt filmów klasy B, nie obowiązywały jeszcze ostre przepisy chroniące kaskaderów. Jak to ujął Grand Page: „nie trzeba było wzywać ekipy ratunkowej, gdy przed kamerą zapalało się zapałkę”.