Zupełnie mnie nie martwi podział Polski na „dwie kultury” (opisywany przez Zdzisława Pietrasika, POLITYKA 18 – red.). Przeciwnie: podział ten syci moje pisarskie oko, bo uwyraźnia ludzi i zaostrza kontury dusz, co daje ciekawe widoki. Zresztą podział ten jest łagodny, a nawet zupełnie landrynkowy w porównaniu z tym, co działo się w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to na przykład „Wiadomości Literackie” naparzały się z „Prosto z Mostu”, a „Prosto z Mostu” z „Wiadomościami Literackimi”. I nikt się wtedy nie wsłuchiwał w żadne racje przeciwnej strony. Ani Grydz nie wsłuchiwał się w brunatne myśli Stanisława Piaseckiego, ani Piasecki w różowo-liberalne myśli Grydza. Obaj uważali, że ten drugi chce ściągnąć na Polskę Armagedon, co wykluczało wszelkie niuanse.
Po wojnie było to samo. Wystarczy przypomnieć sobie, jak zajadła różnica dzieliła dzieła o powstaniu warszawskim: choćby „W rozwalonym domu” Jana Dobraczyńskiego” i „Kanał” Wajdy.
Idea wsłuchiwania się jest oczywiście piękna, niemniej raczej nieżyciowa. To prawda, że Smoleńszczycy nie za bardzo się wsłuchują w rację „Golgoty Picnic”, ale i Golgotczycy też nie mają specjalnej ochoty wsłuchiwać się w rację zamachową. Poza tym nie bardzo wiem, na czym miałoby w tym wypadku polegać wsłuchiwanie się. Jeśli ktoś uważa, że Jezus był (i jest) Bogiem, to czuje się dotknięty do żywego zabawami Golgotczyków – i tyle. Po prostu pali go część twarzy żywym ogniem, jakby mu ktoś wymierzył mocny policzek. Żądać, by w takim stanie wsłuchiwał się w rację strony przeciwnej, wydaje mi się pewną przesadą.
Ludzie w ogóle rzadko wsłuchują się w cokolwiek, dobrze jeśli słuchają chociaż jednym uchem. Dzielenie na dwa nie niepokoi mnie zupełnie, o ile nie przechodzi w akcję bezpośrednią.