Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Dajcie kaganiec

Mam problem z wielokulturowością.

Szydło wyszło z worka, gdy poszłam poćwiczyć do brukselskiego parku, pogięta wielogodzinną jazdą samochodem z ojczyzny (Polski) do kraju adoptowanego (Belgii). Po rozgrzewce upatrzyłam sobie ławkę i zaczęłam tam robić pompki i brzuszki, gdy nadciągnęła wataha młodzianów i demonstracyjnie się na niej umościła. W pustym parku wybrali właśnie to miejsce, żeby pokazać mi, kto tu rządzi. O, żesz ty! – pomyślałam – W MOIM parku?! Co powiedziałam na głos – o tym za chwilę.

To wtedy uświadomiłam sobie z przerażającą jasnością, że co innego wyjechać z kraju urodzenia i włączyć się w wielokulturową zbiorowość, a co innego zostać i patrzeć, jak na naszym podwórku lądują „inni”. Wyjazd zakłada wybór, nawet jeśli to rodzaj wygnania. Jest w nim element ciekawości i pewnej potulności wobec tych, którzy mieszkają w miejscu, gdzie się zadomawiamy. Zupełnie inaczej, gdy zostajemy w miejscu swoim z dziada-pradziada/babki-prababki. W obecności imigrantów czuwamy podświadomie, żeby nam czegoś nie popsuli – kranów, moralności, jedzenia, wiary. Albo świadomie, gdy potrzeba tworzenia mocnej zbiorowości, opartej na prostych hasłach wykluczających „innych”, maskuje indywidualne kompleksy (nacjonaliści). Jeśli jednak imigranci okazują się inni niż my – a okazują się – łapie nas szczękościsk. To coś z rodzaju kulturowego atawizmu, jak wtedy, gdy w tramwaju obok staje Niemiec i zaczyna pytlować podniesionym głosem. „Polskie drogi” mamy wpisane w DNA, więc wybucha w nas myśl: Czego szczeka, Niemczur jeden – myśl głucha na nakazy politycznej poprawności. Tak to już jest, gdy jesteśmy na własnym podwórku. Na własnym podwórku łatwo stać się psem.

Coś takiego przydarzyło mi się, kiedy ćwiczyłam w brukselskim parku.

Polityka 37.2015 (3026) z dnia 08.09.2015; Kultura; s. 85
Reklama