Kultura

Niech ktoś mi wytłumaczy

Jestem pisarzem w kraju, który podobno nie czyta.

Nie wiem do końca, czy nie czyta – mnie ktoś czyta, moich kolegów po piórze też, ale alarmujące statystyki mówią, że połowa dorosłych Polaków czyta co najwyżej jedną książkę rocznie i prawdopodobnie nie jest to „W poszukiwaniu straconego czasu”. Oczywiście mogłoby być lepiej, chociaż nieśmiało uważam, że to, czy dorośli ludzie czytają czy nie, to ich prywatna sprawa i nie ma co ich do tego specjalnie zmuszać, tak jak nie można ludzi zmuszać do tego na przykład, by chodzili do kościoła. Poza tym uważam, że dorośli ludzie są ludźmi ze wszech miar straconymi – straconymi przez swoje uformowanie. Osobę czytającą, czyli osobę mającą nawyk czytania i z czytania przyjemność, da się ukształtować – jestem tego pewien – na etapie najpóźniej wczesnoszkolnym. Można to robić na wiele sposobów, ale podstawowe to czytanie dziecku na głos, czytanie samemu i trzymanie książek w domu. W mieszkaniu, w którym można znaleźć co najwyżej rocznik pisma „Przyślij przepis”, miłośnik Dino Buzzatiego raczej się nie uchowa. Więc jeśli już mamy robić jakieś akcje dotyczące promocji czytelnictwa, skupmy się na dzieciach.

Nawet gdy założymy, że inicjatywy promujące czytelnictwo wśród ludzi dorosłych mają jakiś tam sens same w sobie, ja wciąż czegoś nie rozumiem. Nie rozumiem na przykład ustawy o stałej cenie książki, która podobno ma uratować czytelnictwo, dać zarobić więcej autorom i wydawcom, a także uratować małe księgarnie spod monopoli wielkich sieci księgarskich. Wszystkie te rzeczy ma wprowadzić stała cena książki, czyli niemożliwość udzielania jakichkolwiek rabatów i zniżek na daną książkę przez 18 miesięcy po premierze. Uratować czytelnictwo, małych księgarzy i portfele autorów ma to, że książka będzie de facto droższa – no bo, o ile dobrze rozumiem, brak możliwości rabatu oznacza, że książka nie będzie tańsza.

Polityka 46.2015 (3035) z dnia 08.11.2015; Kultura; s. 85
Reklama