Na jeden z bardziej oryginalnych pomysłów uczczenia 250-lecia publicznego teatru w Polsce wpadł warszawski Teatr Powszechny. Radziecki pisarz Siergiej Tretiakow w sztuce „Krzyczcie, Chiny!” z 1930 r. nawoływał do rewolucji. Realizujący ją niedługo później w polskich teatrach Leon Schiller wskazywał na rażące, wymagające reakcji nierówności społeczne także w międzywojennej Polsce. Wystawiając ją dziś, niemal wiek później, w warszawskim Teatrze Powszechnym, Paweł Łysak mówi o powszechnej znieczulicy, przyzwoleniu na istniejące podziały na bogatą Północ i wyzyskiwane Południe, utknięciu w rolach – po obu stronach – i niemożności społecznej zmiany. Rewolucji nie będzie.
Reżyser pokazuje na każdym kroku własny dystans do dość naiwnej sztuki Tretiakowa. Mnoży efekty, każe aktorom grać na żywo muzykę, przebierać się, mówić manierycznie – przedstawicielom bogatej Północy z ironią, biednego Południa – z „chińskim” zmiękczaniem zgłosek, wznosić toast „za białą rasę”. Po tych wszystkich dezorientujących zabiegach trudno nagle przejąć się scenami tortur czy wyławiania kukieł symbolizujących imigrantów, którzy utonęli w drodze do Europy. W finale z równą obojętnością patrzymy zarówno na maltretowanego i w końcu powieszonego chińskiego służącego Karoliny Adamczyk, jak i na chińską stręczycielkę nastoletnich dziewcząt dla białych, w wykonaniu Michała Jarmickiego, która ginie, rzucając się na stertę gumowych kurczaków made in China. Spektakl „Krzyczcie, Chiny!” kończy nie krzyk, tylko pisk gumowych zabawek. A odpowiada mu wybuch śmiechu na widowni.
W przedpremierowych wywiadach Łysak, drugi sezon dyrektor Powszechnego, który pod jego rządami działa pod hasłem „Teatr, który się wtrąca”, ze smutkiem konstatował kryzys teatru społecznie zaangażowanego, zwanego też krytycznym albo politycznym.