Jeżdżę sobie po kraju, po tych bibliotekach, ośrodkach kultury, teatrach miejscowych, i tam je spotykam. Tuż przed emeryturą i tuż po studiach, blondynki i brunetki, sporo siwych. Z kucykami i ostrzyżone na zawadiackiego jeża. W wystrzałowych szafirowych sukienkach z wielkimi koralami albo w zachowawczych sweterkach z broszą. Typ „szparka menedżerka” i typ „stara plastyczka”. I wiele innych typów. W Polsce powiatowej kulturę ratują rozmaite panie.
Owszem, zdarza się mężczyzna, lokalny działacz, urzędnik, ale na ogół to kobiety, często zresztą skonfliktowane z miejscowym burmistrzem czy starostą, dla którego kultura to jakieś tam babskie sprawy i przeżytek. – Sam zamknąłem trzy filie biblioteki – że zacytuję pewnego wójta – a ta ostatnia to niech se umrze śmiercią naturalną. Jestem najbardziej wykształconym człowiekiem w tej gminie i czy ja czytam książki? Nie. Telewizję sobie pooglądam, czasem coś w internecie sprawdzę. To dziś wystarcza.
Ale siłaczka się nie poddaje, choć w strukturach władzy, na ogół męskich, jest na przyczepkę. Czasami zresztą jako czyjaś żona, bo żonę to się daje do kultury, niech tam sobie coś robi. I pomalutku robi. Dywersję. Tu fundusze wyciągnie, tam złoży wniosek, weźmie udział w programie. Aż potem samorządowcom głupio to zablokować albo się nie dorzucić. – Jak tu przyszłam – mówiła mi pewna bibliotekarka – to biblioteka była w drewnianej budzie z piecem kaflowym, całą zimą targałam węgiel w wiaderku. A potem taki inseminator wyprowadził się z agronomówki pegeeru, to uprosiłam jeden lokal i tam się przeniosłam. Pegeer upadał, więc jak ktoś się wyprowadzał, to wołałam pana Staszka i on wybijał mi kolejne drzwi. Potem przychodził wójt, trochę pokrzyczał, a ja miałam jeden pokój więcej.