Po 12 latach związku mamy już za sobą kłótnie o sprawy fundamentalne; jeśli kłócimy się, to na ogół o rzeczy drobne a stałe, jak choćby o to, czy nocą można podjadać kabanosy z lodówki („Pingwiny to jaskółki, które jadły po osiemnastej”). A stosik jest jednym z takich punktów zapalnych.
W moim domu rodzinnym było dużo książek, a zatem i instytucja stosiku była znana: na stoliku przy kanapie, na rogu stołu, nawet na poręczach foteli piętrzyły się książki wyjęte z półek i nieodłożone na miejsce, książki nowo kupione, które jeszcze swojego miejsca nie miały, książki wygrzebane z drugiego rzędu i leżące pod ręką, bo zaraz się je przeczyta, ale tymczasem narosły inne, pilniejsze lektury. Akumulacyjny z natury stosik przyjmował również gazety, listy, rachunki, przyciągał je wręcz, tak że ginęły pomiędzy książkami; miał tendencje do rozrastania się we wszystkich kierunkach, osuwania, a przede wszystkim: do trwania. Jak każda prowizorka. Rozebranie stosiku, wiadomo, jest zawsze czynnością częściową, bo, po pierwsze, miejsca na półkach i tak nie ma, a po drugie, zawsze trzeba mieć jakąś książkę do przeczytania zaraz, zawsze też trzeba gdzieś odłożyć tę, którą się czyta obecnie. Stosik zatem może się zmniejszyć, nawet radykalnie, ale nie zniknąć.
Reguły te obowiązują również w naszym domu. Z licznych stosików, które się w nim piętrzą, najpocześniejszy trwa od lat na artdekowskiej konsoli przy moim biurku. Jeśli więc Pietia mówi tonem reprymendy: Czy możesz coś zrobić z książkami?, to wiem, że nie chodzi mu o to, żebym jakąś napisał albo przetłumaczył, tylko żebym rozładował stosik. A ja, mimo że to właściwie niemożliwe, podejmuję próbę. Bo w związku trzeba czasem ustąpić.
Więc: przejrzenie wszystkiego, wyjęcie spomiędzy książek dwóch odłożonych tam muszek, paru płyt, potem podzielenie: te z półek, z ekslibrisami, do odłożenia, te bez ekslibrisów, a zatem dzielą się na takie, którym trzeba je wkleić, i takie, które mogą powędrować na stos oddam książki, z którymi nie chcę już mieszkać.