Królowa ma ciężkie życie. O niezobowiązującym spacerze w ulubionym dresie może tylko pomarzyć, a każde wyjście z pałacu staje się medialnym wydarzeniem. Na obowiązujący ją entourage składają się perfekcyjny makijaż, wysokie obcasy, droga biżuteria i przyklejony uśmiech. Nawet drobne faux pas urasta do rangi wielkiej katastrofy – staje się pożywką dla tabloidów i powodem bolesnego rozczarowania poddanych. Bo królowa to w końcu ideał, twór niemal boski, czczony i uwielbiany.
Taka presja doskonałości towarzyszyła w latach 90. ubiegłego wieku trzem królowym popu o wielkich głosach. Celine Dion i zmarła tragicznie Whitney Houston już w Polsce śpiewały. Mariah Carey w Polsce wystąpi po raz pierwszy – 11 kwietnia w Krakowie. I to ona z całej tej trójki sprzedała najwięcej płyt.
Mimo globalnego fenomenu kultury hip-hop z jej szczerym, często społeczno-politycznym przekazem i popularności brudnego, depresyjnego grunge’u, lata 90. ubiegłego wieku były zarazem czasem cukierkowych boysbandów i perfekcyjnych popowych diw. Ta dekada raczkującego internetu była zarazem ostatnią, w której zasady gry na rynku muzycznym ustalały wielkie koncerny fonograficzne, a pomagały w tym tylko tradycyjne media, z MTV na czele. Łatwiej było więc stworzyć i skontrolować wizerunek takiej doskonałej, niedostępnej diwy.
Diwa pięciooktawowa
Przywilejem gwiazdy było gwiazdorzenie. Osobowości mieć nie musiała. Jeśli ją miała, należało ją ukryć i poskromić. Najważniejszy był nadprzyrodzony dar, czyli głos. Kiedy stawała na scenie ubrana w wieczorową suknię i ufryzowana, miała bez zarzutu wyśpiewywać swoje ballady. A te jedna po drugiej miały zdobywać statuetki Grammy i trafiać na pierwsze miejsca list przebojów po obu stronach Oceanu. I tak właśnie było w przypadku obdarzonej pięciooktawowym głosem Mariah Carey.