Kino, podobnie jak cała kultura, żywi się powtórkami. O ile jednak nikt nie zarzuca wtórności artystom tworzącym piety (szczególnie gdy są arcydziełami) ani nie zgłasza zastrzeżeń do tysięcznego wystawienia „Makbeta”, to charakterystyczne dla filmu zjawisko remake’u nie cieszy się dobrą sławą, zarówno wśród widzów, jak i krytyków. Dlaczego więc ludzie kina z uporem co jakiś czas kręcą te same filmy?
Pierwszym, najbardziej oczywistym powodem jest techniczna i jakościowa rewolucja, jaką kino przeszło w czasie swej liczącej nieco ponad sto lat historii. Napędzane ręcznie lub sprężonym powietrzem kamery, naświetlające czarno-białe filmy na łatwopalnym celuloidzie, dzieli od ich współczesnych, rejestrujących trójwymiarowy obraz, odpowiedników podobny dystans jak samolot braci Wright od promu kosmicznego Discovery. Najwyraźniej widać to właśnie na przykładzie filmów tworzonych powtórnie na podstawie tych samych, choć adaptowanych, scenariuszy. Wyjątkowym przypadkiem jest „Dziesięcioro przykazań”, wyreżyserowanych dwukrotnie przez Cecila B. DeMille’a – w 1923 i 1956 r. To właśnie sukces tego biblijnego filmu skłonił szefów wytwórni MGM do zainwestowania w remake „Ben-Hura”, który z nakręconej za 500 dol. 15-minutowej etiudy (1907 r.) przemienił się najpierw (1925 r.) w największą niemą superprodukcję (143 minuty, 4 mln dol. budżetu), by w końcu lat 50. stać się największym, nagrodzonym jedenastoma Oscarami blockbusterem, z gigantycznym jak na owe czasy budżetem, odpowiadającym dzisiejszym 122 mln dol.