W przypadku Georgii O’Keeffe tym powszechnym i utrwalonym od dziesięcioleci było przekonanie, że pod pretekstem malowania kwiatów w gruncie rzeczy przemycała erotyczne treści. Cóż, wizerunkami bukietów zapchana jest historia sztuki. Niekiedy udawało się artystom wspiąć na prawdziwe wyżyny, by przypomnieć choćby holenderskich mistrzów z XVII w., kwiaty wiśni Hokusai, lilie Moneta, słoneczniki i irysy van Gogha czy nawet bzy i róże naszego Alfonsa Karpińskiego. Nikomu jednak nie przychodziło do głowy widzieć w nich kobiece pochwy czy męskie penisy. Faktem jest, że O’Keeffe sama zachęciła do seksualnych skojarzeń, proponując dość osobliwe spojrzenie na płatki i pręciki z bardzo bliska, jak gdyby przez szkło powiększające lub z perspektywy nadlatującej pszczoły. A uczyniła to w czasach, gdy triumfy święciły teorie Freuda, które wręcz zachęcały do poszukiwania podobnych efektownych asocjacji.
Co ciekawe i osobliwe zarazem, pierwszym, który podsunął pomysł waginalno-fallicznych skojarzeń, był w 1919 r. Alfred Stieglitz, wówczas wzięty fotograf i właściciel nowojorskiej galerii, a już pięć lat później… mąż malarki. Brawurowa interpretacja przyjęła się powszechnie i choć artystka konsekwentnie i uparcie (ale czy szczerze?) protestowała przeciwko takiemu postrzeganiu jej dzieł, przetrwała praktycznie do dziś. Randall Griffin, autor książki o malarce, wydanej przed zaledwie dwoma laty w zacnym wydawnictwie Phaidon, pisał: „Wydaje się oczywiste, że pomimo gwałtownych zaprzeczeń O’Keeffe niektóre jej obrazy jawnie nawiązują do żeńskich genitaliów”. A Jennifer Tucker na portalu sartle.com wtórowała: „Wszyscy tak myślimy, więc będę tą, która to otwarcie powie: kwiaty malowane przez O’Keeffe całkowicie wyglądają jak wagina”.