Zliczono przecież wszystkie pioruny, zważono grad, opisano każdą zerwaną gałąź. Nic dodać, nic ująć – dzwonić tylko po straż pożarną, bo staruszek świerk na podwórku złamał się wpół i zwisa teraz smętnie, trzymając się na drzazgach, dumnymi jeszcze przed chwilą konarami macając bezradnie ziemię.
Mieszkam w tym domu za krótko, by pamiętać, jak wzrastał, jak piął się mozolnie, aż zagórował nad wszystkim wokół. Nad dwupiętrowym domem, potem lipami i topolami, by – jeszcze wczoraj – czubkiem kiwać jak palcem na helikoptery i małe samoloty przylatujące na Gocław. Mieszkam w tym domu wystarczająco długo, by czuć smutek; a może żyję już wystarczająco długo i ten smutek mam na stałe, czekający tylko okazji. Straty materialne są niewielkie, sąsiedzkie ogrodowe meble nadają się na opał, jabłoń jest pokiereszowana, ale chyba wyżyje. Samochody są brudne i zasypane igłami i liśćmi. Tak szczęśliwie złamał się nasz świerk. Czy raczej – ich świerk, pod którym od trzech lat mieszkam. Nie upadł na dom, oszczędził pojazdy, nie strzaskał nawet wiaty śmietnika i dopiero co wyremontowanej bramy. Trzeba się bardzo pilnować, by nie przydać mu jakichś człowieczych zamysłów, naszej miary, nie wlać mu odrobiny zwykłych nam uczuć w niepotrzebne już korzenie i resztówkę pnia. Ot, powiało jak szatan, ale ze szczęśliwej strony.
Jeszcze rano ulicą obok płynęła płytka rzeka, przypominając, że Kępa znaczy wyspa, że sto lat temu powodzie znoszące tu wszystko były na porządku może nie dziennym, ale parunastoletnim na pewno.
Córki nie obudziły ani grzmoty, ani wichura, ani grad wielkości jej palców. My z żoną i kotem truchleliśmy po prawdzie, jedno z nas nawet wpełzło pod szafę, magicznym sposobem pozbywając się na te kilkanaście minut brzucha, a mała osoba wszystko przespała, nawet nie mruknąwszy przez sen. Dlatego gdy dziś wstała, patrzyła na podwórko nic nierozumiejącym wzrokiem. Mając w dodatku, na razie, za mało słów w zanadrzu, mogła tylko ściskać większą od swojej dłoń i palcem drugiej wskazywać na pobojowisko, mówiąc: O!
Reszty musiałem się domyślać, dopowiadać sobie zdania zaczynające się od tego wykrzyknika. Kucnąłem, by popatrzeć z jej perspektywy. Taka sztuczka, fałszywie przybliżająca mnie do jej pojmowania świata. Sztuczka trochę z chęci zrozumienia, trochę i z tęsknoty pewnie. – O! – wskazała na strzęp, niewyobrażalnie wielkiego wczoraj drzewa. Miała łzy w oczach, jej wolno.
To ja muszę robić za opokę i opowieść. Ani to dzisiaj łatwe, ani przyjemne. Ale przecież dwulatka nie ma Facebooka i Twittera, nie ma nawet w pamięci niczego podobnego, niczego do czego mogłaby się odwołać. Zabieram się więc do roboty. Opisuję jej burzę, której nie ma sensu opisywać w czasach mediów społecznościowych, staram się trzymać fason, nie wyglądać przy tym jak ten biedak – wczoraj jeszcze król dzielnicy.
***
Po południu przeglądaliśmy książkę o Bobo, koszatniczce, której przydarzają się zwykłe rzeczy. Chodzi na zakupy, do zoo, choruje. Obok tej mocno obrazkowej, bardzo fajnej książeczki leżały nowe wiersze Marcina Świetlickiego. Okazały się oczywiście bardzo interesujące. Dwulatka usiadła nad nimi i zaczęła udawać, że czyta, literuje. Robi tak od pewnego czasu, widząc druk. „Czytała” więc nowe, nowe w formie wiersze Świetlickiego i literowała te słowa, które zna: my a my a Mama, by a by a baba, e ly a Ela. Słowa pierwsze, opisujące najbliższych. Można by pewnie z tego wywieść jakąś błyskotliwą myśl do nowej książki Paolo Coelho, ale darujmy sobie. Potem zasnęła jak Bobo w książeczce, który zawsze na koniec rozdziału zasypia (pewnie by pocieszać rodziców, że są gdzieś na świecie takie dzieci).
Gdy zasnęła, ja czytałem nowe, nowe w formie wiersze Marcina Świetlickiego. Oficjalnie czytałem je, bo muszę się przygotować do spotkania autorskiego, które oczywiście przeraża mnie – laika, więc chcę przynajmniej mieć je „wyczytane” do cna. Ale tak naprawdę czytałem je z powodu, z jakiego czyta się poezję, z tego tajemniczego powodu, którego próba opisania niemal zawsze kończy się grafomanią. Przyjechali strażacy i cięli złamany świerk; udawałem, że nie istnieją. Boże, żeby tylko nie obudzili córki! Czytałem więc nowe, nowe i w formie wiersze Marcina Świetlickiego i liczyłem tych, którzy nie mogą się doczekać 12 października, kiedy ta książka ukaże się nakładem wydawnictwa A5. Na wszelki wypadek, ale i z premedytacją, policzyłem i Państwa.
***
Paweł Sołtys (ur. 1978 r.) – lepiej znany jako Pablopavo – wokalista, kompozytor, autor tekstów. Laureat Paszportu POLITYKI w dziedzinie muzyki popularnej za 2014 r., typowany również w kategorii literackiej. Karierę muzyczną zaczął w zespole Saduba, był współzałożycielem Zjednoczenia Sound System, a od 2003 r. jest wokalistą Vavamuffin. W 2014 r. wydał „Polor”, kolejny już album nagrany z formacją Ludziki. Jesienią tego samego roku ukazała się też jego solowa płyta „Tylko”. W 2015 r. wyszedł album „Wir” – wspólne dzieło Pablopavo, Iwanek i Praczasa.