Stanąłem na przystanku i grzecznie czekam; grzecznie czekam, bo jestem przyzwyczajony, że jak sprawdziłem na JakDojadę, to wiem, o której autobus, tramwaj czy metro przyjedzie, o której odjedzie, o której przesiądę się z jednego do drugiego i o której będę na miejscu. A obok mnie starszy pan w czapce-spuszczance i młoda blondynka, którzy też stanęli na przystanku i czekają grzecznie na 102 albo 105, bo nie ma najmniejszych powodów, żeby nie czekali. Warszawska komunikacja działa bowiem sprawnie i dość punktualnie.
I wtedy pojawia się ona: niewysoka kobieta w średnim wieku, właścicielka jednej z tych twarzy, na które zerka się, ale się ich nie dostrzega, a po sekundzie zapomina: ani brzydkiej, ani ładnej, pozbawionej jakichkolwiek rozpoznawalnych cech, ubrana zupełnie bez wyrazu, ot, ciepło, bo już listopad. Podchodzi do mnie i mówi głosem o nieszczególnej barwie i nieszczególnej głośności, po prostu życzliwym i zatroskanym: Przepraszam, chciałabym zauważyć, że te autobusy dziś nie kursują. One nie pojadą.
Rzucam niepewnie okiem na rozkład, przed kwadransem przecież na JakDojadę sprawdzałem, w końcu odpowiadam: Nie no, proszę pani, proszę się nie martwić, jeżdżą normalnie, zgodnie z rozkładem. A ona patrzy tymi oczami bez wyrazu i powiada: Nie, proszę pana, jest nawet notatka, że nie jeżdżą. No, dobrze, zerkam raz jeszcze. Proszę pani, to na 1 listopada, już nieaktualne. Ale ona jest przekonana. Ona wie: Nie, chciałabym zauważyć, że wczoraj też inaczej jeździły. Nie jeździły w zasadzie. Dopiero wtedy przypomniałem ją sobie: z pół roku temu spóźniłem się gdzieś, bo powiedziała mi, że dziś nie jeżdżą i trzeba metrem. Aha, myślę sobie, czyli raczej zaburzona.
Ale ona już odwróciła się na pięcie i tym samym głosem i tonem uderza do emeryta w spuszczance: Chciałabym tylko zauważyć, że dziś te autobusy nie kursują. Stąd nic nie pojedzie. I widzę, że emeryt przerażony, więc wołam, że to nieprawda, że przecież gdyby tak było, to na przystanku numery byłyby zaklejone... nic to nie daje, blondynka też rusza do tablicy i wgapia się w nią nerwowo. Na szczęście właśnie podjeżdża 102, pokazuję, nawołuję, oni odklejają się od rozkładu i wsiadamy: blondynka, emeryt, ja.
I pani nijaka. Która z miejsca przykleja się do jakiejś obywatelki. Chciałabym tylko zauważyć – mówi jej, a ja strzygę uszami – że trasa jest zmieniona, przekładają bruk na Krakowskim. Dalej jedzie zupełnie inaczej. Obywatelka rozgląda się, dopytuje, uspokajam ją, ale pani nijakiej w niczym to nie przeszkadza. Przesiada się dalej i mówi do kogoś życzliwie: Ech, taka szkoda, człowiek by sobie pojechał wygodnie, jak zawsze, a tu bruk przekładają. Nie słyszał pan? Ano przekładają, bo taki nierówny był, ludzie się potykali, wszystko zamknięte, autobus zupełnie inną trasą... I pan już leci do wyjścia.
Miałem przejechać raptem siedem przystanków w dziesięć minut, ale poważnie rozważałem, czy nie zostać w autobusie, bo zadziwiła mnie jej skuteczność. Nie odpowiadała stereotypowi wariatki, nie krzyczała, nie śpiewała, nie rzucała się na wszystkie strony; zamiast poszarpanych, różnobarwnych łachmanów albo stroju XVIII-wiecznej markizy miała na sobie zwykłą kurtkę, zwykły kapelutek, zwykły szalik, zwykłe botki. I twarz szczerą jak pyza ziemniaczana. Bogini Eris, zatwardziała dyskordianka, była w idealnym kamuflażu, przebrana za życzliwą panią z przystanku, życzliwą panią z autobusu, z którą jedziemy na tym samym wózku (Chciałbym tylko zauważyć, że ten wózek nie pojedzie).
I przez moment widziałem ją w szerszej grupie: wszystkich tych zatroskanych pseudolekarek, które opowiadają banialuki o autyzmorodnych szczepieniach, tych samozwańczych ekspertów od tego i owego, którzy „powiedzą nam, jak jest naprawdę”, wysysając brudny palec; tych polityków i publicystów, którzy zmyślają fakty, przytaczają statystyki z kosmosu, którzy nijakim głosem, zza nijakich twarzy sączą jad i mówią, że ten kontynent dalej nie pojedzie, proszę pani, ta ludzkość, proszę pana, dalej nie pojedzie, bo przekładają bruk, bo koniec świata, bo wojna Wschodu z Zachodem, bo cywilizacja śmierci, bo autyzm, bo przecież zdrowie dziecka, i tak dalej. Każde takie posiane kłamstwo trzeba dziesięć razy oprotestować, nagimnastykować się, a i tak sceptycy pozostaną.
Ale wtedy do autobusu wsiadła jakaś staruszka, która, widać, nie pierwszy raz z panią nijaką podróżowała, ba, była z panią nijaką w komitywie. Tym razem ani słowa o komunikacji, Eris-dyskordianka zaczęła opowiadać o jakichś problemach w pracy czy raczej, jak można się było domyślić z kontekstu, w jakimś ośrodku opiekuńczym, a staruszka spokojnie: Ale proszę pani, dobrze już, dobrze, pani się samowzbudza, to nie ma sensu. Co było, to było, nie widzę powodu, by się tym dalej zajmować.
Pani nijaka zamilkła, siąknęła noskiem, po czym mówi swoim ultraskutecznym i ultraobojętnym tonem, patrząc staruszce prosto w oczy: No tak, słyszałam w radiu, że zima będzie straszna, z Rosji idzie. Zima stulecia, wymrozi nas. A jej rozmówczyni, odrzuciwszy tylko siwe włosy gestem włoskiej diwy, odpowiada, patrząc jej prosto w oczy, lodowato, ale przecież serdecznym tonem: A nie, przeciwnie. Ja słyszałam, że ciepła zima. Ciepła zima będzie, wyjątkowo ciepła. Tak twierdzą eksperci. Bo zbadali w którymś tam roku, jak było, i właśnie czeka nas szczególnie ciepła zima, przyjemna – wytrzymuje spojrzenie – taka ciepła, że nikt takiej nie pamięta. I widzę, jak triumfuje, jak nawet jej powieka nie drgnie, choć doskonale wie, że wygrała, że pokonała Eris autobusu 102. Dojeżdżam na przystanek i wysiadam, spokojny. Spokojniejszy.
***
Jacek Dehnel – pisarz (m.in. powieści „Saturn”, „Lala”, „Matka Makryna”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu. Niedawno ukazała się jego nowa powieść „Krivoklat”.